Pierwszy wpis dedykuję tym wszystkim znajomym
bliższym i dalszym, którzy za każdym razem dzwoniąc, pisząc, widząc,
rozmawiając itd. – pytali: „A gdzie Ty teraz jesteś? W Polsce w ogóle?”. Jakoś
niezmiennie od trzech lat odpowiedź była ta sama: „No, w Polsce, w Polsce. W
Krakowie siedzę.”
Nie, żebym miała coś przeciwko Krakowowi, ale
to już trzeci rok ciągiem leci… Ileż można na jednym miejscu usiedzieć?!
Toteż wszystkim tym rozczarowanym moim
zdziadzieniem i osiadłym trybem życia przesyłam gorące (bo 30-stopniowe!)
pozdrowienia ze Sri Lanki, perły na Morzu Indyjskim! :D
A jak do tego doszło? Rzecz cała rozegrała się
w ciągu ostatnich 5 dni w zasadzie. Choć jej początku można też doszukiwać się
gdzieś tam w listopadzie, kiedy to jesień opanowała wszystko dookoła, a po niej
nastąpiła mroźna zima. Uciekając zatem przed jesiennymi słotami, mrozami i całą
tą pogmatwaną otoczką, która temu towarzyszyła… trza było zakasać rękawy,
spakować manatki i gnać w ciepłe kraje. A co!
Padło na wyjazd z AIESEC’iem. Na początku
lutego byłam na szkoleniu, wprowadziłam się do systemu, no i się zaczęło. Tzn.
jeszcze wtedy się nie zaczęło, bo miałam czekać na zmianę swojego statusu w
systemie (z NEW na AVAILABLE), czego zresztą nie zrobiono jeszcze do mojego
wyjazdu, więc wcale nie miałam gwarancji, że na pewno mnie tam przyjmą i
wszystkiego nie odwołają.
Pełną parą poszukiwania projektu ruszyły w
zasadzie tydzień temu. W weekend miałam rozmowy kwalifikacyjne z Chinami,
Indonezją i Sri Lanką. Pod uwagę brałam jeszcze Filipiny (ale jakaś marna
dziewoja tam od nich się tym zajmowała), Tajwan i Indie.
Wszędzie mnie przyjęli, ale ostatecznie padło
na Sri Lankę. W poniedziałek wysłałam im oficjalny formularz z moją zgodą, we
wtorek oni odesłali swój formularz, w środę kupowałam bilet i przerzucałam
kartony z letnimi ciuchami, zadzwoniłam do rodziców (Mama w stanie niemal
przedzawałowym… widocznie odwykła od moich wyjazdów :P); w czwartek załatwiałam
wizę, zamawiałam przewodnik (bo jak to bez takowego) i biegałam po lumpeksach,
bo letnie ciuchy zrobiły się mocno za duże…; w piątek przyszedł przewodnik, nawał
pracy w pracy z kończeniem, tego, czego się jeszcze dało (czyli masa rzeczy pozostała
nieskończona), kupiłam plecak (dziękuję Mamo za prezent na urodziny!), nakupywałam
pamiątek z Polski (bo jak mi napisano „We love polish vodka!”, do tego
dorzuciłam rodzime kukułki i ciągnące się krówki, jakieś kartki, pierdółki :P),
rozpoczęłam ostre pakowanie; w sobotę kończenie pakowania, w tym leków na
biegunkę…, ostatnie zakupy (w Krakowie o tej porze roku nie znajdzie się kremu
do opalania z porządnym filtrem), spisałam nry telefonów tych, co mnie odbiorą
na lotnisku, ostatni telefon do domu (mama już w miarę ochłonęła) i heja na
lotnisko!
I co ja tu będę robić? CHŁONĄĆ! Chłonąć
słońce, inną kulturę, inne religie, inny styl życia. A poza tym uczyć dzieci
angielskiego. Tylko, cholera, jeden mały szczegół gdzieś w tym wszystkim
umknął… Ja nie lubię dzieci!
Niewiele w zasadzie wiem na razie, co z tym
uczeniem. Tzn. na jakim poziomie są uczniowie, czego w zasadzie tutaj będą ode
mnie wymagać w tej kwestii itd. Ale za to dostałam całą stronę regulaminu
odnośnie tego, że mam ubierać się stosownie do „godności wykonywanej profesji”,
czyli bluzki z rękawami, a jeśli spódnice to takie, które zakryją mi nogi, gdy
będę siadać…
Będzie ostro. Zwłaszcza, że podstawa tutejszej
kuchni to „rice and curry”.
Wylot z Krakowa, przesiadka we Frankfurcie - i do Colombo! Po wyjsciu z samolotu - buch! Jaki gorac! :D
Na lotnisku odebralo mnie dwoch chlopakow. Na dzien dobry otrzymalam
bukiet ichniejszych kwiatow i naszyjnik kwietny :)
Potem szalencza jazda po ulicach Colombo, geba smiala mi sie od ucha do
ucha. Juz zdazylam przeczytac o szalonych kierowcach w Sri Lance -
siedzialam tuz za jednym z nich!
Ruch lewostronny - pozostalosc po
kolonii angielskiej. Trabienie, buczenie, przejezdzanie obok innych
pojazdow na centymetry, tudziez milimetry... Ale to jeszcze nic!
Dojechalismy do biura centrum jezykowego, gdzie bede pracowac, zostalam
oprowadzona, a potem wsiedlismy w tuk-tuka... Tuk-tuk to trojkolowy
wehikul, cos jak mechaniczna riksza. To dopiero byla szalencza
jazda...
Pojechalismy na lunch... do McDonalda. Nie ma to jak tradycyjne Sri-Lankanskie jedzenie.
Chyba
na dzien dobry popelnilam juz kilka gaf. Np. uparlam sie, ze sama bede
nosic moj 27-kg, choc przyslanych zostalo dwoje facetow do tego. Ale oni
na tyle cherlawi byli, ze balam sie, ze ich polamie. Wiec sama dawaj na
dwa razy - najpierw na kolano, potem na plecy. Wszyscy zrobili duze
oczy, a nie wiem, czy tamci nie poczuli sie tak, jakbym nie chciala
powierzyc im tego plecaka czy cos....
Wybaczcie brak polskich czcionek w czesci tekstu - w pewnym momencie musialam przerzucic sie z laptopa na komputer w biurze. A trudno polskich znakow na Sri Lance wymagac :P
Ponizej cos dla milosnikow lotnictwa - pewnie jakis taki tez to czyta :)
Ponizej wychylajace spod chmur Indie!
Od lewej: Poo, Desh, ja i Prabodya.
Do zas!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz