piątek, 27 kwietnia 2012

Panie Premierze - jak żyć?

I tak zakończyłam kolejny epizod mojego żywota. Jak było? Różnie :) Ale doświadczenie niezwykłe.

W każdym razie po powrocie czułam się dość zagubiona. 
Przez kilka pierwszych dni w Polsce pierwszą myślą po porannej pobudce było - gdzie jestem? jakiego języka mam użyć? czy w ogóle się dogadam?

Podobnych problemów było/jest więcej...
Bo mimo że tutaj na pasach dla pieszych mam pierwszeństwo, to i tak przez nie przebiegam, powtarzając w myślach "Worship Lord Budda, worship Lord Budda".

Po 2 miesiącach wreszcie ciepła kąpiel znalazła się w zasięgu ręki - i co z tego? Zimna woda już dawno przestała mi przeszkadzać...

Mój Boże, na ulicy nikt się na mnie nie gapi, aż nieswojo jakoś...
Jeszcze trochę i zacznę tęsknić za "Tuk-tuk?", "Hallo, miss, tuk-tuk? taxi? taxi? hello!"

Jedzenie nagle stało się jakieś jałowe. Całe szczęście, że nakupowałam chili w papryczkach, chili w proszku, srilankańskie curry, 2 mieszanki ostrych przypraw i parę jeszcze innych umilaczy. Krzysiek jeszcze nie marudzi...

Temperatura - szkoda słów.

Do tego tyję, bo tonami wciągam czekoladę (która na Sri Lance była raczej średniawa).

Zegarek naprawiony (wcześniej zalany wodą z Oceanu Indyjskiego) - i całe szczęście, bo tutaj to już tylko wszystko z zegarkiem w ręce. Niestety srilankańskie poczucie czasu musiałam zostawić 9 tysięcy km stąd.

Podobnie, jak jedzenie, życie też stało się jałowe. Już mnie nosi. Trza by się gdzieś wybrać...

W zasadzie to... :) nie dalej jak jutro wybywam na południe Europy. Rumunia, Mołdawia, Ukraina. Jest to 10-dniowa wycieczka dla turystów z jednego z polskich biur podróży - dla mnie będzie to wycieczka szkoleniowa. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, dostanę kolejne takie cztery do samodzielnego prowadzenia :D

A więc - bywajcie! I (jak mawiają lotnicy) - do miłego i do powrotu!




(P.S. Powyższy malunek na drewnie dostałam w prezencie od Ramy przed wyjazdem :) )

czwartek, 26 kwietnia 2012

Jeszcze informacji o Sri Lance kilka

JEDZENIE

Taaa... W zasadzie przez cały mój pobyt na Sri Lance była to kwestia dość problematyczna. Podstawą srilankańskiego jedzenia jest "rice and curry", czyli wszystko na ostro - ale to, co u nas jest naprawde ostre, tutaj jest raczej średnio ostre, jeśli nie niemal bez smaku...

W pierwszy dzień mojego przyjazdu, gdy mieliśmy iść na lunch, koniecznie chciałam spróbować czegoś ichniejszego. Wszyscy zrobili wtedy duże oczy i usłyszałam: "Relax, girl. Don't be crazy. Sri Lankan food is not for you yet."
Więc poszliśmy wtedy do McDonalda... A jak smakuje jedzenie w McDonaldzie na Sri Lance? Dokładnie tak samo jak w Polsce.

Potem przez kilka kolejnych dni dostawałam jedzenie z KFC...

Za to w domu mama syngaleskiej rodzinki, u której mieszkałam, gotowała mi jedzenie srilankańskie - na początku bez ostrych przypraw. Ale z czasem zaczęła dodawać ich coraz więcej i więcej i więcej... Także po jakimś czasie, gdy dusząc się krzyczałam: "Watura! Watura!" (Wody! Wody!), butelka wody stała się głównym dodatkiem do kolacji.

Jeśli chodzi o lunch, to (gdy zbuntowałam się przeciwko jedzeniu z KFC) zazwyczaj wyglądał on tak:


Podstawą jest ryż, a do tego jest curry - nazwa ta nie tylko odnosi się tutaj do samej przyprawy (która zresztą jest zupełnie inna od curry, które my znamy), ale również do dodatków, jak np. warzywa z przyprawami czy gotowane ze sproszkowanym mlekiem kokosowym. Po prawej stronie zdjęcia znajduje się papadam - takie chrupiące smażone coś. Bardzo smaczne :)

No i przede wszystkim - na Sri Lance nie używa się sztućców, jedzenie zajada się rękoma. Polega to na tym, że miesza się odrobinę ryżu z dodatkami, ugniata itd.,po czym tą część ryżu wkłada się do ust. Mikael (Szwed, z którym byłam na Sri Pada) opowiadał, że jest to o tyle istotne, że w momencie, gdy jemy sztućcami, to tak naprawdę brakuje jednego zmysłu - dotyku. Stąd też Europejczycy nie znają konsystencji swojego jedzenia, dopóki go do ust nie włożą. Poza tym takie mieszanie i ugniatanie ponoć jest dobre dla trawienia i smakuje też lepiej.

W szkole studenci dzielili się swoim lunchem. Tzn. w danej grupce rozkładali najpierw jeden lunch, jedli go razem, po czym rozkładali kolejny. Europejczyk zapewne oburzyłby się na ten brak higieny...


Ja jako nauczyciel (jeśli dosiadałam się do studentów) miałam swój lunch dla siebie. Mimo że czułam się z tym trochę na boku, to jednak nie oponowałam. Jakoś nie lubię, jak ktoś mi paluchami w "talerzu" grzebie :P

Na Sri Lance smak musi być intensywny. Jeśli coś jest ostre - to jest ostre.  Jeśli coś jest słone - to jest słone. Jeśli coś jest słodkie - to jest słodkie. (Sok pomarańczowy był niemal nie do wypicia, bo smakował tak, jakby do szklanki znanego nam soku ktoś wsypał dwie łyżki cukru.)
Istnym kuriozum smakowym był podany mi słodki owoc (jackfruit, nie wiem czy jest na to polska nazwa), który był naprawdę smaczny... ale dano mi go z solą i pieprzem.
Kolejnym kuriozum był inny owoc, który ponoć miał 6 smaków. Podczas jedzenia najpierw był gorzki, potem kwaśny, potem jeszcze jakiś tam inny (dla mnie był po prostu niesmaczny), aż w końcu po wypiciu wody w ustach pozostawał smak słodki.

O jedzeniu naprawdę można szeroko się rozpisywać. Tutaj jest link do galerii z kilkoma fotkami, jest tam nieco więcej informacji:


W każdym razie po powrocie do Polski wszystko okazało się jałowe.... Całe szczęście, że zaopatrzyłam się w sporą dawkę ostrych przypraw :P


TRANSPORT

Tutaj jeszcze dwa słowa - bo transport jest tym, co jest naprawdę szczególne i wyjątkowe na Sri Lance...
Przede wszystkim ruch jest lewostronny, czyli przechodząc przez ulicę długo nie mogłam pozbyć się nawyku patrzenia najpierw w lewo (czyli po naszemu), a potem dopiero w prawo. Nie raz zdarzyło się, że uratował mnie jedynie blask słońca odbijający się na mojej białej twarzy.

Pieszy nie ma pierwszeństwa. Nigdy. Nawet jeśli jest na pasach dla pieszych i ma zielone światło. Jeśli zbliża się samochód, trzeba biec. Albo czekać na marny swój koniec.
Przechodzenie na drugą stronę ulicy do końca było dla mnie stresujące. Gdy byłam z Ramaą, najpierw szłam po jego lewej stronie (gdy samochody zbliżały się z prawej), a na kolejnym pasie przechodziłam na jego prawą stronę. On zawsze jakoś tak stoicko przechodził przez drogę, w razie potrzeby wyciągał rękę i zatrzymywał te samochody. Mnie jakoś to nigdy nie wychodziło. No, chyba że ktoś chciał sobie obejrzeć białą kobietę, to czasem taki ktoś nawet sam się zatrzymywał.

Potem Madu podpowiedziała mi, żeby przechodząc przez drogę wznosić modły do Buddy. I odtąd umykając pędzącym samochodom, autobusom i tuk-tukom, mruczałam pod nosem: "Worship Lord Budda, worship Lord Budda".

W Colombo w godzinach szczytu korki koszmarne, spaliny nie dające normalnie oddychać, tuk-tuki wciskające się w każdą szczelinę między samochodami, nie zwracanie uwagi na to, gdzie zaczyna się dany pas na jezdni, stosowanie się tylko do jednej zasady ruchu drogowego - zasad nie ma.

Tuk-tuk w pełnej krasie:


Jeszcze przed godzinami szczytu drogowego:


 Na tyłach kierowcy tuk-tuka:


Mikael wytłumaczył mi ewenement jazdy na Sri Lance. W Europie na drogach zwracamy uwagę na szerszą perspektywę - patrzymy przynajmniej te kilkaset metrów przed siebie. Na Sri Lance z kolei ważne jest kilka najbliższych metrów z przodu, ewentualnie kilkanaście-kilkadziesiąt centymetrów na boki, a tył jest nieistotny.
Stąd też zapewne jazda autobusem, tudzież tuk-tukiem dostarczała dużo lepszych wrażeń niż najlepsza kolejka górska.

A najlepsza rada dla kierowców? Jeśli chcesz prowadzić samochód na Sri Lance, to potrzebujesz trzech rzeczy:
good horn (dobry klakson)
good brakes (dobre hamulce)
good luck.


środa, 25 kwietnia 2012

Dzień ostatni

12.04
Do Colombo dotarłam w 5,5 godziny - znacznie szybciej niż przypuszczałam. Po przyjeździe szybki prysznic i po południu spotkałam się jeszcze z Ramaą. Smutno było...


Po trzęsieniu ziemi pogoda zmieniła się diametralnie - było chłodniej i tak, jak przez bite dwa miesiące dzień w dzień świeciło słońce (nawet jeśli czasem padało), to teraz cały dzień było pochmurno.

Nawet zachód słońca był jakiś taki rozlany... i złowieszczy (choć może na zdjęciu na taki nie wygląda...).



I tak pożegnałam Colombo.





Pollonaruwa

11.04
I standardowo pół dnia w autobusie. W Pollonaruwa od razu wyhaczył mnie kierowca tuk-tuka proponując nocleg, jak się okazało, u jego znajomego. Tam spotkałam dwóch Francuzów, z którymi potem spędziłam cały dzień.

W Pollonaruwa również znajduje się starożytne miasto, które zostało stolicą Sri Lanki po tym, jak Anuradhapura została najechana i zniszczona przez indiańskie plemiona. I to miasto, podobnie jak Anuradhapura, jest wpisane na listę UNESCO.

Mieliśmy dwie opcje transportu: gnieździć się w trzy osoby w tuk-tuku (i nie płacić za bilety, tylko odpalić coś kierowcy) albo wypożyczyć rowery, ale przy pełnopłatnym bilecie. Ja w sumie za długo się nie zastanawiałam - to był mój ostatni dzień, więc po prostu chciałam spędzić go przyjemnie :) A więc na rower! Chłopaki stwierdzili, że dla nich to i lepiej. 

Jedyny problem na rowerach był taki, że co rusz musieliśmy przypominać sobie nawzajem, by poruszać się lewą stroną drogi...

Starożytne miasto w Pollonaruwa jest znacznie mniejsze niż w Anuradhapura, ale też znacznie lepiej jest zachowane i robi ogromne wrażenie.
Poniżej fotka z sali audiencyjnej - posąg lwa służył ponoć jako tron:



Oczywiście na całym obszarze znajduje się cała masa świątyń buddyjskich. Tutaj też wejście strzeżone jest przez dwóch strażników poprzedzonych kamieniem księżycowym:



Niestety tego też dnia zepsułam swój aparat fotograficzny... Jakim cudem - nie mam pojęcia. W każdym razie zdjęcia wychodziły na biało, nic w zasadzie nie było na nich widać, więc zaczęłam robić krótkie filmiki, żeby jakkolwiek uwiecznić to miejsce. Żałuję zresztą, że przed wyjazdem na Sri Lankę nie zafundowałam sobie nowego aparatu :/



Co ciekawe - po jakichś 2 godzinach kombinowania z aparatem okazało się, że na zoomie da się jednak fotki strzelać. Także coś tam jeszcze udało mi się wyłapać...





W międzyczasie zawitaliśmy do centrum miasta, gdzie powitano nas informacją, że do Sri Lanki zbliża się... tsunami. Wraz z tutejszymi legliśmy w kafejce przed telewizorem, gdzie podawano non-stop informacje odnośnie sytuacji na oceanie, trzęsienia ziemi, które również dotknęło Colombo, ewakuacji całego wybrzeża... Panika wybuchła na całej wyspie - trudno się dziwić, skoro w 2004 w wyniku tsunami zginęło tutaj 40 tys. ludzi. 

Zaraz z Francuzami poszliśmy do kafejki internetowej, co by powiadomić rodziny i znajomych, że znajdujemy się wewnątrz wyspy, więc jesteśmy bezpieczni. Posypały się też smsy i telefony na moją komórkę od znajomych z Colombo, ale  wkrótce sieć była przeciążona i już nigdzie nie dało się dodzwonić.

Po paru godzinach okazało się, że sytuacja nie będzie szczególnie niebezpieczna. Za to rozbawił mnie sms od Desha: "Hej! Tak tylko się zastanawiam jak z Twoim jutrzejszym powrotem do Colombo... Jutro zaczyna się świętowanie Nowego Roku, co oznacza mniej autobusów, plus panika w związku z tsunami... Good luck!!"

Ale nie było ostatecznie tak źle :)







wtorek, 24 kwietnia 2012

Bo ja śmierci się nie boję!

Oj, tak. To był tytuł przewodni tego dnia :) Przedostatni dzień mojej wycieczki, 10.04.

W Kandy zebrałam się wczesnym ranem, zresztą i tak obudziły mnie wycia modlących się podczas porannej puja. 
Kierunek - Anuradhapura! (Ekspres, 5 godzin, 135 km.)

W przewodniku wypatrzyłam dobrą miejscówkę na nocleg, jednak po drodze zostałam zgarnięta przez dziadka na motorze, który podwiózł mnie pod tą miejscówkę, gdzie okazało się, że noclegów już nie oferują... Ale że dziadek też wynajmuje dwa pokoje i to za niską cenę, to za długo się nie zastanawiałam. No i też nie bardzo był czas na zastanawianie się, bo do zobaczenia wiele, a czasu mało.

W Anuradhapura znajdują się ruiny pierwszej srilankańskiej stolicy. Teren z ruinami jest ogromny, niemożliwe jest jego dokładne przejście w ciągu jednego dnia. Stąd też dziadek na motorze (który okazał się być również przewodnikiem) zaproponował mi przejazd po mieście motorem, zwłaszcza, że, jak twierdził, może ominąć straże i nie będę musiała płacić biletu (który w związku z rasizmem i dyskryminacją dla obcokrajowców kosztuje ok. 100 zł). Cóż, czasu nie miałam już wiele, to raz. Dwa, kuszącym był fakt, że mogłam zaoszczędzić połowę ceny biletu. Trzy - przejażdżka z dziadkiem na motorze zapowiadała się być niezłą przygodą :P I faktycznie była. Zwłaszcza podczas jazdy na wertepach :D
A co do biletu, to okazało się, że i tak nigdzie go nie sprawdzali...

Na poniższym zdjęciu jedna z ważniejszych świątyń, z ciekawymi płaskorzeźbami w kamieniu:



Co do kolejnego zdjęcia - tutaj na mój uśmiech na widok poniższej tablicy osoba, która nas oprowadziła zapytała mojego przewodnika, czy ja chciałabym iść do nieba, na co mój przewodnik...
"Does she want to go to heaven?"
"She came from heaven..."




Przy poniższej świątyni (jak i przy wszystkich innych) były biegi z kawałka cienia na kolejny kawałek cienia. W południe bose chadzanie po rozżarzonych  kamieniach świątynnych było niezłą pokutą, co mogło wypalić (dosłownie!) największe turystyczne czy religijne zacięcie... Ale za to trza było widzieć te babcie dziarsko skakające od trawnika do ołtarza i z powrotem :)



Zwierząt oczywiście zatrzęsienie - w tym całe gromady rozrabiających małp:




A poniżej fotka mojego przewodnika wraz z naszym środkiem transportu:


Jedna z ważniejszych pagod na tym terenie, zniszczona przez najeźdźców indyjskich:



Późnym popołudniem pojechaliśmy jeszcze do Mihintale, które znajduje się kilkanaście kilometrów od Anuradhapura. Tam dołączył do mnie Nandu, przewodnik, który dość się nudził i pokazał mi swój mały zeszycik, gdzie miał wypisane rekomendacje od swoich dotychczasowych turystów. Znalazł się tam m.in. wpis Polki, która zakończyła go słowami po polsku: "Serdecznie polecam, wspaniała przygoda!" No, przygoda była, ale niekoniecznie była ona związana z samym przewodnikiem :)



Samo miejsce dość ciekawe, wiele mniej lub bardziej zachowanych ruin. Nandu poopowiadał kilka ciekawostek architektonicznych i zdobniczych, pokazał mi roślinę, która zwija się pod wpływem dotyku, wsadził mi kwiata we włosy, zaprowadził w kilka miejsc, do których samemu nie dałoby rady dotrzeć...  


Ale najciekawszy moment nastąpił, gdy dotarliśmy na górę i zobaczyliśmy zbliżające się burzowe chmury :) 


Zanim dotarliśmy na szczyt lunęła ściana deszczu. Ja - jak to ja - uchachana, mimo wszystko koniecznie chciałam wleźć na samą górę, a Nandu nawet nie próbował mnie zatrzymać. W sumie  szybko okazało się, że zejście chwilowo jest niemożliwe, więc przeczekaliśmy pod drzewem na szczycie - pioruny ponoć miała ściągać wtyczka wbita na samym szczycie. Generalnie - rewelacja! :D Lało i waliło piorunami aż miło.



Zaczęliśmy schodzić na dół dopiero po kilkunastu minutach, gdy deszcz nieco zelżał. A i tak w sumie raczej spływaliśmy wraz z tym wodospadem, który płynął nam w dół pod nogami...

I cóż innego po tym dniu mogę powiedzieć, jeśli nie to, że... śmierci to ja się nie boję :)





poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Lipton's Seat

09.04
Wczesnym rańcem wstaliśmy, żeby obejrzeć wschód słońca. Ciężko było, co prawda, znaleźć dobrą miejscówkę, ale i tak warto było wcześniej podnieść tyłek.


Potem spakowaliśmy manatki, zapłaciliśmy wysoki rachunek i ruszyliśmy do "centrum". Zjedliśmy śniadanie w tutejszej zapyziałej knajpce (King wyglądał jakby miał za chwilę zwymiotować...) i wyruszyliśmy do miejsca, które nazywa się Lipton's Seat - Siedzenie Liptona. Tak, chodzi o tego Liptona od herbaty. Otóż niedaleko w miejscowości Dambatenne Thomas Lipton zbudował fabrykę herbaty, która położona jest na olbrzymim terenie plantacji herbaty. I tam też znajduje się miejsce, do którego człek ten często zachodził, by oglądać przewspaniałe widoki :)

Początkowo miałam w planach podejść te 7 km w górę, ale żal zrobiło mi się mojego marudzącego towarzysza... więc wynajęliśmy tuk-tuka, co by podjechać, a potem zejść pieszo. Droga wiła się wąziutko tuż nad przepaściami, a tuk-tuk w szaleńczym pędzie dostarczał dodatkowych (zaiste niezapomnianych!) wrażeń. 

A widoki - cudne! :) Zbocza porośnięte herbatą, zielono, ciepło, góry jak okiem sięgnąć... Taki mały raj :) I czegóż trzeba więcej?



Oczywiście zdjęcia nie oddają atmosfery i piękna tego miejsca... 

Tuk-tuk podjechał, ile tylko był w stanie, potem trzeba było jeszcze podejść spory kawałek pod górę. King spasował, więc sama z bananem na gębie wspinałam się dalej. Zapierało dech - i to nie tylko ze względu na panujący tu klimat. Dotarłam do Lipton's Seat, gdzie po horyzont ciągnie się 360-stopniowa panorama. Faktycznie, Lipton miał się czym zachwycać - też bym tu mogła wygrzewać się w słoneczku, wgapiać w połacie zielonej herbaty i wsłuchiwać w świergot ptaków i dalekie nawoływania zbieraczy herbaty... I tutaj poczułam, że przyjechałam na Sri Lankę właśnie po to, żeby w tym miejscu się znaleźć.

Dobrze, że zdecydowaliśmy się podjechać tuk-tukiem, bo dość szybko (ok. 9.30) zebrały się chmury, które pomału zaczęły przykrywać widoki. Także w zasadzie zdążyliśmy niemal w ostatniej chwili pozachwycać się otoczeniem. W tej części kraju normalką jest to, że rano jest piękna pogoda, świeci słońce, a potem około południa zbierają się chmury po to, by w końcu popołudniem zasilić tutejsze rzeki ścianą deszczu.

Po zejściu ze szczytu King poinformował mnie, że musi dzisiaj wracać do Colombo, bo na Sri Lankę przyjeżdża znajomy w interesach, który nie potrafi mówić po angielsku i potrzebuje tłumacza. Jakoś nieszczególnie było mi żal, że mnie opuszcza, choć z drugiej strony wygodniejsze było to, że uwaga tutejszych skupiała się na dwóch obcokrajowcach, a nie na jednym...

W każdym razie King wsiadł do autobusu do Colombo, a ja po spędzeniu popołudnia w kilku kolejnych autobusach, po przesiadkach na jakichś zadupiach, gdzie białego człowieka zapewne jeszcze nie widzieli, a samotnej białej kobiety to już w ogóle - dotarłam wieczorem do Kandy. Po drodze jeszcze była mała przygoda. Mój autobus miał stłuczkę kilkanaście kilometrów od celu,  kiedy to kazano nam wysiąść w deszczu, na środku niczego - i weź człowieku sobie radź. No ale w końcu nie takie rzeczy się robiło :P

W Kandy czekał na mnie Jacob, chłopak z Couchsurfingu, który odezwał się do mnie jeszcze przed wyjazdem z Colombo, oferując swoją pomoc, jeśli dotrę do Kandy. Także Jacob zarezerwował mi miejsce w hotelu, który przebił wszystkie moje dotychczasowe noclegi. Klimat - niesamowity! Budynek z XIX wieku, jeden z najstarszych w mieście, taka krzyżówka pensjonatu z willą z drewnianymi akcentami wewnątrz, drzwiami zamykanymi na kłódkę, recepcją z dwoma muzułmanami :) Super!

Po zakwaterowaniu poszłam z Jacobem na kolację, a potem na piwo (!!). I 3 dni przed moim powrotem do kraju poznałam drugą twarz Sri Lanki. Jacob uświadomił mi, że z tym niepiciem alkoholu w tym kraju, to wygląda jednak nieco inaczej... I tak na przykład w okresie nowego roku (czy też obu świąt zwanych nowym rokiem) w supermarketach ciężko kupić alkohol, bo wszystko jest wykupione... Że Sri Lankanie wcale nie tacy święci, zwłaszcza w Colombo, gdzie są dzielnice, które znane są z pijaństwa i rozpusty. A samo Kandy, mimo że zarządzane przez mnichów buddyjskich (bo tutaj znajduje się najważniejsza świątynia buddyjska na Sri Lance, w której przechowywany jest ząb Buddy), to knajp i tak ma pod dostatkiem... 
I pomyśleć, że ja jak dotąd trafiałam tylko na ludzi dobrze ułożonych... :) 


I jeszcze fotki z Lipton's Seat:




niedziela, 22 kwietnia 2012

Yala National Park

08.04.
Gdzieś tam w Polsce rodzina zbiera się do uroczystego śniadania, wcina jajka, kiełbasy, szynki... A my zapychamy się ryżem, pakujemy do tuk-tuka i wyruszamy na wyprawę do Parku Narodowego powalczyć trochę z tutejszym zwierzem.


Po srilankańskich parkach narodowych urządzane są safari, czyli przejażdżki dżipem, z którego to można obserwować wielkiego zwierza. Niestety taka zabawa dla obcokrajowca kosztuje niemało - bo trzeba opłacić dżipa, kierowcę, wstępy do parku, podatki, opłaty klimatyczne itd itp... Więc zdecydowaliśmy się na tańszego tuk-tuka i dojechaliśmy tylko do głównego wejścia parku. A choć słonia, leoparda czy innego takiego nie udało nam się wypatrzyć, to jednak po drodze coś tam dało się dojrzeć.



Po drodze zostaliśmy też zaatakowani przez watahę dzików... Chińczyk o mało co nie dostał zawału serca. A ja miałam ubaw! :P


Potem z Kataragamy chcieliśmy przedostać się do Happutale. Niestety bezpośredni autobus zepsuł się zanim jeszcze zdążył ruszyć, więc znowuż dotarliśmy tam dopiero po kilku przesiadkach. W ogóle to standardem stało się pół dnia zwiedzania i pół dnia w autobusie...

No i rzecz kolejna - przez teren górski jedzie się kilka-kilkanaście razy dłużej. Drogi są wąziutkie, na jeden samochód/autobus, tuż nad przepaściami. Normalką stało się stwierdzenie: "Jeszcze 11 km? A to można spokojnie dłuższą drzemkę sobie uciąć, bo pojedziemy jakieś 1,5 godziny..." 
Ale za to jakie widoki! Niestety wkrótce rozpadało się, więc fotek też nie bardzo jak było robić. Ale traska śliczna.
A i ludzie mili. Od tubylców dostaliśmy jedno mango. Było niedojrzałe, w związku z czym kosmicznie kwaśne... Ja spasowałam, ale King twardo wcinał. Jednak Azjaci to mają odporne kubki smakowe.

Gdy dotarliśmy do Happutale, to deszcz szalał niesamowicie. King nie bardzo był przygotowany na zmianę temperatury i zamarzał, więc poubierał się w co tam tylko miał możliwość - i zakupił parasol. Stwierdził, że wygląda jak auntie - cioteczka...


Miejsce noclegowe miałam upatrzone z przewodnika. Faktycznie niezłe warunki, mili ludzie, ale przez to, że to tak popularne miejsce dla obcokrajowców, to przyszło nam przepłacić... Rachunek był też pewnie zawyżony z tego powodu, że King ponownie pokazał swoją bezczelność w wykłócaniu się o posiłek i ogólnie w podejściu do gospodarza. Wstyd mi było, zresztą nie omieszkałam mu o tym wspomnieć...

Wieczorem poszliśmy jeszcze na krótki spacer, a potem poczułam, że moje przeziębienie na dobre się u mnie zadomowiło, więc z lekkawą gorączką ległam do łóżka...




piątek, 20 kwietnia 2012

Z Chińczykiem przez Sri Lankę

07.04 Wielka Sobota (no, przynajmniej gdzieś w Polsce).

Nad ranem pojechałyśmy do Galle, Nadisha wróciła do Colombo, a ja spotkałam się z dwoma Chińczykami. Jeden z nich zdecydował się kontynuować podróż ze mną, więc ruszyliśmy w dalszą drogę. Naszym celem była Kataragama, ale żeby tam się dostać musieliśmy zmienić autobus 2-krotnie.

Z Kingiem tworzyliśmy dość kuriozalną parę, zwłaszcza, gdy przyszło nam zjeść lunch. Trafiliśmy do jakiejś zapadłej mieściny, gdzie obcokrajowców widują raczej rzadko, tak więc nie dosyć, że wszyscy nam się przyglądali, bo to obcokrajowcy, to jeszcze biała kobieta jedząca ręką (a nie sztućcami) i Chińczyk wcinający ryż składanymi (turystycznymi) pałeczkami... Tak jak knajpa była pusta, gdy przyszliśmy, tak podczas wyjścia trudno nam było się przez tłumy przecisnąć..
Słodko też musieliśmy wyglądać, gdy King zasnął w autobusie na moim ramieniu :)

Mimo że Chińczyk też Azjata, to jednak w porównaniu ze Sri Lankanami dało się wyczuć ogromną różnicę w mentalności i przede wszystkim w poczuciu humoru. Tzn. było ono kiepskie. Chłopak nie łapał wszystkich moich żartów, część z nich brał na poważnie, chwilami traktując mnie jak naiwne dziecko. Poza tym poczuł swoją misję, którą było zaopiekowanie się białą kobietą w obcym kraju, gdzieś na końcu Azji... Ale szybko okazało się, kto kim się tak naprawdę będzie opiekował :P
Ale nie mówię, że było źle. Ubaw też mieliśmy.

Matara, tutaj mieliśmy przesiadkę:



Był to pierwszy dzień z ciągu kilku, gdy pół dnia przyszło mi spędzić w autobusie, po to, by drugie pół dnia coś tam zobaczyć. Tak więc zanim dotarliśmy do Kataragamy minęło ok. 6 godzin.

W hotelu King powykłócał się o cenę pokoju... Wtedy okazało się, że jest dość bezczelny, nie ostatni raz zresztą w ciągu tych 3 dni.

Potem poszliśmy do miejsca, gdzie ludzie zjeżdżają się z całej Sri Lanki. Kataragama jest w zasadzie jednym z trzech głównych punktów pielgrzymkowych w tym kraju (po Świątyni Zęba Buddy w Kandy i Sri Pada, czyli Szczycie Adama). W tutejszym parku znajduje się kilka (kilkanaście?) świątyń - buddyjskich, hinduskich, jest nawet meczet i wcale nie zdziwiłabym się, gdyby gdzieś tam zapałętała się jakaś katolicka kaplica. Tym niemniej ciągnie tu ludzi wszelakich religii. I trudno się dziwić - jest w tym miejscu coś intrygującego... 

Stragany z owocami przeznaczonymi na ofiarę dla bogów:


Głównym punktem jest malutka, dość niepozorna świątyni poświęcona wielotwarzowemu bogu Kataragamie:


I to tutaj dzieją się najdziwniejsze rzeczy. Już wcześniej studenci opowiadali mi, że bóg Kataragama nawiedza niektórych przybyłych pielgrzymów... I pierwsze, co ujrzałam przed świątynią, to zaiście opętanego mężczyznę, który odbywał jakiś spazmatyczny taniec tuż przed wizerunkiem bóstwa - krzyczał jakieś dziwne słowa, bulgotał coś pod nosem, wymachiwał ramionami,  dreptał we wszystkich kierunkach, kręcił głową we wszystkie strony... Ale to jeszcze nic! Wkrótce rozpoczął się tzw. taniec pawii - to dopiero było szaleństwo. Na początku procesji szło kilkoro mężczyzn, którzy mieli jakieś dziwne instrumenty założone na ramionach, a za nimi kilka kobiet w obłąkanym tańcu, zupełnie jakby utraciły wszelką świadomość, w transie nie zważając na ludzi, którzy stali dookoła... (Jeden człowiek specjalnie się koło nich kręcił, by nie wpadała na gapiów.)



Dodatkowo cały długaśny korowód pielgrzymów z tacami pełnymi owoców stał w kolejce do innej świątyni. 
Ciekawe miejsce...





P.S. Mam wrażenie, że po powrocie do kraju stępił mi się dowcip i straciłam wszelki polot w pisaniu...

czwartek, 19 kwietnia 2012

Hikkaduwa i rodzinka Nadishy

06.04 Nadisha opuściła mnie w Galle - nie dostała pozwolenia od rodziców, żeby móc ze mną jechać do Hikkaduwa... Więc pojechałam sama.




Hikkaduwa to niewielka miejscowość, która znana jest przede wszystkim z tzw. Sanktuarium Koralowego. W przewodniku informacja mówiła o tym, że w zasadzie ren koral jest już wymarły i większego wrażenia nie robi... 
]Dodatkowo ponownie przekonałam się o rasizmie i dyskryminacji białego człowieka na Sri Lance. Dla Sri Lankan cena za człeka na łodzi - 700 rupii. Dla białego - 2200 rupii... Chciałam przyłączyć się do jakiejś grupki, co by przynajmniej odrobinę zniwelować cenę wypożyczenia łodzi, nawet jacyś Sri Lankanie z Australii zaproponowali mi miejsce na swoim pokładzie, ale facet zajmujący się wypożyczeniem łodzi twardo mówił, że nie mogę do nich dołączyć, że muszę wziąć własną łódkę... Długo się zastanawiałam, czy tak naprawdę warto. Ale skoro już tutaj przyjechałam i to specjalnie dla tych nieszczęsnych korali... To się skusiłam.

Szczerze? Taka sama strata czasu, jak i pieniędzy. Łódka była z przeszklonym dnem, więc sternik najpierw pokazał mi rybki... Potem kawałek korala, tzw. kapustę koralową (nazwa ze względu na kształt). Potem znowu rybki...




Ponoć ładniejsze korale są w pobliskich skałkach, ale przez pełnię księżyca fale są zbyt duże, by tam wypłynąć. Więc skończyło się na ok. 40 minutach pływania to tu, to tam w odległości ok. 50-100 m od brzegu... 
Generalnie - nuda. No, do czasu :) Jako że fale były duże, to nagle mieliśmy taki przechył, że kotwica zleciała nam do wody :P Facet zostawił ster, pobiegł wyciągać kotwicę, a że łódka sama zaczęła szaleć, to ustawiła się bokiem do fal. I każda kolejna ogromniasta fala wyrzucała nas na kilka-kilkanaście metrów dalej. Przynajmniej na tyle, na ile pozwalała nam kotwica. Facet troszkę się wystraszył, a ja miałam ubaw :P Jako że w sumie patent żeglarski mam, to zaproponowałam, że mu pomogę, żadna filozofia, ale ten się zestresował, że jeszcze coś mi się stanie, więc sam się męczył, a ja z bananem na twarzy czekałam na kolejne fale i przechyły :P

Mój sternik:



W drodze powrotnej z Hikkaduwy strzelałam jeszcze fotki z rozpędzonego autobusu, coś tam nawet wyszło.





Wróciłam do Galle, wsiadłam w kolejny autobus i pojechałam do wioski Nadishy. Wiocha taka dość zapadła, ludzie dziwnie mi się przyglądali, gdy na czekałam na Nadi. Naprzeciwko przystanku był też "posterunek" (budka) policji - faceci machali do mnie, co bym do nich przyszła, bo wyglądałam zapewne na mocno zagubioną. Odpowiedziałam, że czekam na koleżankę, to prawie dali mi spokój.

A rodzinka Nadishy naprawdę sympatyczna. Ojciec ma pole ryżu, matka jest w domu, a sam dom to taka mała willa zagubiona gdzieś w dżungli - jak wszystkie wioski tutaj.
Przeszliśmy się po okolicy. Starsza sąsiadka, gdy mnie zobaczyła, to przybiegła, objęła i skomentowała: "White daughter! White daughter!"... Co miałam odpowiedzieć, jeśli nie: "Black mother..."

Potem władowaliśmy się do samochodu, dwie młodsze siostry Nadishy na pakę i pojechaliśmy gdzieś tam wyżej nad jezioro, które dostarcza wodę do okolicznych wiosek.

Wieczorem walczyłam jeszcze z nienaturalnie opaloną skórą (i gdzie ja to wyrównam? Do lata jeszcze daleko...), a potem zostałam poproszona, by zadzwonić do leniwego kuzyna do Colombo i przekonać go, by na nowo rozpoczął naukę angielskiego w LC... W końcu kto może go do tego namówić, jeśli nie obcokrajowiec we własnej osobie? Jakby nie było - ponoć telefon zakończył się sukcesem.

Wieczorem zeszła się jeszcze pobliska rodzinka. Młodsza córka, ok. 7 lat może, wyglądała, jakby siłą została wyciągnięta z łóżka - "Wstawaj, wstawaj, obcokrajowiec w okolicy! Chodź, zobacz! Biały obcokrajowiec!" Jakoś ją to mało obchodziło, zresztą ja podzielałam jej chęci co do pójścia spać....



Starsza siostra Nadishy bierze ślub we wrześniu, jeszcze zanim ją poznałam, to już rodzinka mnie na ten ślub zaprosiła...

Nad ranem zjadłam śniadanie w domu Nadishy, potem jeszcze kolejne śniadanie u wujka i ciotki (ileż oni tego nagotowali...), a potem jeszcze do mojej "Black mother", która z kolei dostarczyła nam owoce wieczór wcześniej, a teraz nie mogła zrozumieć, że jestem już po 2 śniadaniach i mój żołądek nie może uelastycznić się jeszcze bardziej.

Pożegnałam się z rodzinką, odwieźli mnie do "centrum" wiochy, pomachałam znajomym policjantom i wróciłam do Galle. Tam z kolei spotkałam się z Chińczykiem, z którym podróżowałam dalej, ale to już historia na kolejny wpis :)






środa, 18 kwietnia 2012

06.04 Galle

06.04 był to Poya Day, czyli czas pełni księżyca. Razem z Nadishą wsiadłyśmy rano do autobusu ekspresowego do Galle (na południu Sri Lanki), który jechał jedyną na Sri Lance autostradą. Jakieś 110 km pokonałyśmy w 1,5 h (standardem bywało pokonanie 20 km w 1 h...).

Galle było stolicą holenderskiej kolonii, czego ślady można nadal zauważyć w architekturze, zresztą samo centrum miasta zwane jest "Dutch Village". Jest to teren ogrodzony fortyfikacjami, z kościołem katolickim, ewangelickim, z meczetem i świątynią buddyjską wewnątrz. Kręciło się tutaj wielu obcokrajowców, głównie z Holandii, w sumie trudno się dziwić. 




Kontrast z Colombo ogromny - cicho, spokój, wiatr buzujący po wąskich uliczkach...

Kościół prawie jak w domu :P



Przyjemnie tam się spacerowało. Trochę też powspinałyśmy się z Nadishą po fortyfikacjach, co by drogi nie nadkładać. Dla niej była to nowość :P

Więcej fotek z Galle:


Tego samego dnia wybrałam się jeszcze do Hikkaduwy, ale to w następnym wpisie. Trza się do pracy zbierać.....


Fotki z ostatnich dni w Language Center

wtorek, 17 kwietnia 2012

Jeszcze chwila...

Statystyki wyraźnie mi pokazują, że nadal chmara ludzi zagląda na tego bloga, co by jeszcze nazbierać nieco informacji o tym nieprzeciętnym kraju i ostatnim szalonym tygodniu w dżungli... Niestety głowę mą nadal zajmuje rozpakowywanie, pranie (w końcu ciepła woda!) i przyzwyczajanie organizmu do funkcjonowania w nowym środowisku i o nowym czasie. No i jeszcze powrót do pracy na gorącą prośbę ex-szefa - "Pani Mario, choćby na kilka tygodni, choćby na parę godzin dziennie!" To chadzam sobie na 4 godzinki do biura i robię porządki z tym, z czym szefu nie nadąża lub na czym się nie zna...

W tym momencie niewiele więcej jestem w stanie napisać, bo mój zegar biologiczny mówi, że dochodzi 1.00. Ale rankami wstaję o 7 (bo to już 10.30), więc na pewno zarzucę czymś jutro rano.

A jeszcze na taki mały przedsmak - fotka z jednego z ostatnich dni w LC, z moimi studentami, a co!





niedziela, 15 kwietnia 2012

Zimno..!!!

Szczęśliwie (po 26 godzinach od wyjścia z domu w Colombo do dotarcia na lotnisko w Warszawie) przybyłam z powrotem do Polski. Plotki o tym, że niejako przyszła tu wiosna okazały się nieprawdziwe - zimno, pada i w ogóle paskudnie. Pierwszy odruch - odwrócić się na pięcie i wsiąść w pierwszy samolot do Colombo :P

Na weekend przybyłam na szkolenie, na którym ostatecznie się nie pojawiłam - ale to długa historia. Ale przynajmniej z profesjonalnym przewodnikiem zwiedziłam kilka miejsc Warszawy, które jak dotąd mi umknęły. Wieczorem wzięłam pierwszy od dwóch miesięcy ciepły prysznic. Żywo zaoponowałam, słysząc informację, że na kolację będzie ryż... więc były kiełbaski. W ogóle powitano mnie z iście polską gościnnością - wódka na stół. Po 2-miesięcznej niemal prohibicji mój organizm zmęczył się już po kilku głębszych, tym bardziej, że mój zegar biologiczny wskazywał, że poszliśmy spać nad ranem o 7.30...

Bloga jeszcze nie kończę. W ciągu ostatnich kilku dni działo się zbyt wiele rzeczy, żeby o nich nie wspomnieć :P Także jestem w trakcie porządkowania zdjęć i jeszcze coś tam przez powrzucam, co by zamknąć ten krótki epizod. 

Póki co - z przerażeniem patrzę na moje 30,6 kg + 9 kg do rozpakowania, wyprania, uporządkowania...


czwartek, 12 kwietnia 2012

Lotnisko

Lotnisko w Colombo nie jest zbyt duze, wiec na pewno zdaze je cale obejsc w ciagu tych 2 godzin, kiedy lot jest opozniony...

W sumie to historia z lotniskiem zaczela sie jeszcze w miescie (z mojego miejsca zamieszkania na lotnisko jest 2-3 godziny w zaleznosci od natezenia ruchu).
Juz o godz. 14.30 dzwonilam, zeby zabukowac taksowke na 12.00 w nocy, ktora oczywiscie i tak nie przyjechala. Po 20 minutach zatrzymal sie jakis koles vanem, po angielsku to on niewiele mowil, ale zawiozl mnie kilka dzielnic dalej, gdzie ostatecznie udalo mi sie zlapac jakies taxi. Alternatywa byl tuk-tuk, ale z moim 30 kg + 9 kg wlec sie tuk-tukiem 3 godziny to srednia przyjemnosc...

Tym niemniej na lotnisku bylam juz okolo 2.00. Check-in rozpoczynal sie o 3.00. W miedzyczasie zagadalam do jakiegos lotniskowego faceta, co by mi przetlumaczyl smsa po syngalesku, ktorego dostalam od Ramy. Facet zaprosil mnie do swojej matki do Kandy, opowiedzial historie swojej ostatniej milosci (byl z dziewczyna 5 lat, poszedl do marynarki, wrocil po kilku miesiacach, a dziewucha wyszla za innego), potem przyniosl mi hot-doga, ktorego musialam zjesc w toalecie dla niepelnosprawnych, bo inaczej on mialby klopoty... Oczywiscie wlazl za mna do tej toalety, zdazyl obcalowac moja reke i mi sie oswiadczyc. W zasadzie to nie byly to oswiadczyny, a raczej stwierdzenie, ze jak nastepnym razem przylece na Sri Lanke, to mam pojechac do jego matki do Kandy i tam sie pobierzemy.

Historia lekko traci kosmosem, ale to jeszcze nie wszystko. 

Faceta opuscilam dosc szybko, w check-inie wyszlo mi bagazu 30,4 kg + podreczny 9 kg (dopuszczalna waga to 7 kg), ale nikt sie nie przejal. Za to okazalo sie, ze moja trasa zostala zmieniona, zamiast przez Rzym lece przez Mediolan, gdzie sobie poczekam 5 godzin i w Wawie bede ok. 22.00 (dokladnie nie wiedza, bo nie maja tego w systemie; a pierwotnie mialam byc w PL 18.45).

No ale przynajmniej na lotnisku maja "Free uninterrupted high speed internet", wiec korzystam.

Co do tsunami - w calym kraju zginely 4 osoby: jedna na zawal serca, a 3 zmiazdzone przez uciekajacych ludzi i samochody. Panika wybuchla niezla, ale trudno sie dziwic - w 2004 w wyniku tsunami zginelo 40 tys. ludzi. Co wiecej - w Colombo wstrzasy byly 3.4 w skali Richtera, wiec tez wyraznie odczuwalne. Wewnatrz kraju bylo ok, ale za to ile smsow i telefonow mi sie wtedy sypnelo z calego kraju... Wkrotce siec byla niedostepna, bo wszyscy do wszystkich dzwonili. Ewakuowano cale wybrzeze, w telewizji mozna bylo zobaczyc nagrania, zreszta wszyscy przed tv siedzielismy jak zaczarowani, bez znaczenia - tutejsi czy obcokrajowcy. Pierwsze co pomyslalam to to, ze mama pewnie ze strachu umiera, wiec polecialam do kafejki internetowej i napisalam maila do kilku osob. W odpowiedzi mi napisano, ze owszem w Polsce slyszeli o zagrozeniu tsunami w Indonezji, ale ni slowa o Sri Lance. Tak wiec zamiast uspokoic, to wywolalam zamieszanie i podenerwowalam co niektorych. 

Ale tutaj panika osiagnela szczyt, w wiadomosciach mowiono tylko o tsunami i ewakuacji, wygladalo to naprawde powaznie. Przez chwile poczulam sie naprawde bezsilna. Colombo rowniez bylo zagrozone, wiec w tym takze masa moich znajomych, nie wspominajac o moich rzeczach i dzisiejszym powrocie. Cale szczescie skonczylo sie tylko na wstrzasach, silniejszych falach i absolutnej zmianie pogody - takiego pochmurnego dnia w Colombo to jeszcze nie bylo.

Sie rozpisalam. Ale mam czas....


środa, 11 kwietnia 2012

Tsunami

Jestem bezpieczna! Znajduje sie obecnie w Pollonaruwa, wewnatrz kraju. Tutaj nic mi nie grozi, ale problem w tym, ze jutro mam miec lot powrotny, a jeszcze nie wiadomo, jak rozwinie sie sytuacja w Colombo. Oby sie nie rozwinela... Poki co wszyscy z zapartym tchem czekamy na wiesci przed telewizorem. Siec telefoniczna przeladowana. Cale wybrzeze w ewakuacji. Oby okazalo sie to zbednym....


czwartek, 5 kwietnia 2012

Fotki ze Sri Pada (Adam's Peak)

Dzień ostatni

Ano, smutno jednak... 

Dużo dobrych słów dziś usłyszałam, wielu osobom (mnie nie wyłączając) było po prostu przykro, przybyło mi też w bagażu kilka kilogramów prezentów. Jednak z częścią z tych ludzi dość mocno się zżyłam. Nie wspominając Ramy, który w pewnym momencie mówić nawet nie mógł...

Rano Madu pomogła mi przyodziać się w sari. Ot i jej dzieło:


Najtrudniejsze było pierwsze wejście do Speaking Zone... (choć samo chodzenie w tym wdzianku też do łatwych nie należy). Gdy weszłam wszystkie 120 par oczu zwróciło się w moją stronę, zapadła cisza... a potem ludzie zaczęli klaskać, a ja szybko schowałam się za filarem :P 


Potem był cały szereg pożegnań, kilka sesji zdjęciowych, lunch, a po lunchu… zaczęliśmy tańczyć na dachu :P Fuksem nikt z administracji nas nie przyłapał. 



Pod koniec dnia było comiesięczne spotkanie wykładowców, na które również zostałam zaproszona. Po części dotyczącej zajęć, dyrektor podsumował moje tutaj dokonania, potem zmusił (dosłownie) kilka osób do powiedzenia czegokolwiek o mnie. Faktycznie, czuć trochę było, że ludzie są nieco do tego przymuszeni, ale tym niemniej dużo miłych rzeczy usłyszałam, dotyczących mojego podejścia do studentów, otwartości , uśmiechu :) itd. Jeden z wykładowców tylko pomarudził, że chciał wychwycić nieco mojego akcentu, gdy mówię po angielsku, ale ja jak na złość chciałam z nim rozmawiać tylko po syngalesku... :)

Jeszcze 3 osobno zapakowane prezenty od dyrektora - oczywiście trzeba na zdjęciach pokazać, jacy to jesteśmy dobrzy dla obcokrajowców... Potem było krótkie spotkanie z jakimiś przekąskami, znowu było czuć lekki przymus, a potem każdy wrócił do swoich zajęć.

Jeszcze kilka fotek z ekipą z administracji...


...ostatnie kuknięcie do Speaking Zone, ostatnie pożegnania, wymiany maili... i do dom.

Z grubsza jestem spakowana, planów na następne dni wiele - co z tego wyjdzie, jeszcze nie wiem. Ale na pewno ubaw będzie niezły :)

Jak tylko będę mieć dostęp do neta, to będę informować, że żyję i miewam się dobrze.
Do zaś!


środa, 4 kwietnia 2012

Pakowanie, pożegnania, planowanie…


…i czasu na pisanie brakuje. Jest jeszcze parę wątków, które chcę poruszyć. Być może uda mi się napisać coś jeszcze dziś wieczorem, o ile dyrektor szkoły nie spełni swej groźby i nie zaprosi mnie na kolację ze swoją rodziną… Dzisiaj ma być również spotkanie wszystkich nauczycieli i potem ponoć jakieś zebranie. Mam nadzieję, że hipokryzja nie sięgnie zenitu i że nie szykują mi jakiegoś pożegnalnego przyjęcia czy czegoś…

A pożegnania rozpoczęły się już wczoraj, bo dziś nie wszyscy z moich najulubieńszych studentów będą obecni. Mimo wszelakich problemów, jakie tutaj się pojawiały, to jednak żal mi będzie opuszczać tych ludzi :)