czwartek, 26 kwietnia 2012

Jeszcze informacji o Sri Lance kilka

JEDZENIE

Taaa... W zasadzie przez cały mój pobyt na Sri Lance była to kwestia dość problematyczna. Podstawą srilankańskiego jedzenia jest "rice and curry", czyli wszystko na ostro - ale to, co u nas jest naprawde ostre, tutaj jest raczej średnio ostre, jeśli nie niemal bez smaku...

W pierwszy dzień mojego przyjazdu, gdy mieliśmy iść na lunch, koniecznie chciałam spróbować czegoś ichniejszego. Wszyscy zrobili wtedy duże oczy i usłyszałam: "Relax, girl. Don't be crazy. Sri Lankan food is not for you yet."
Więc poszliśmy wtedy do McDonalda... A jak smakuje jedzenie w McDonaldzie na Sri Lance? Dokładnie tak samo jak w Polsce.

Potem przez kilka kolejnych dni dostawałam jedzenie z KFC...

Za to w domu mama syngaleskiej rodzinki, u której mieszkałam, gotowała mi jedzenie srilankańskie - na początku bez ostrych przypraw. Ale z czasem zaczęła dodawać ich coraz więcej i więcej i więcej... Także po jakimś czasie, gdy dusząc się krzyczałam: "Watura! Watura!" (Wody! Wody!), butelka wody stała się głównym dodatkiem do kolacji.

Jeśli chodzi o lunch, to (gdy zbuntowałam się przeciwko jedzeniu z KFC) zazwyczaj wyglądał on tak:


Podstawą jest ryż, a do tego jest curry - nazwa ta nie tylko odnosi się tutaj do samej przyprawy (która zresztą jest zupełnie inna od curry, które my znamy), ale również do dodatków, jak np. warzywa z przyprawami czy gotowane ze sproszkowanym mlekiem kokosowym. Po prawej stronie zdjęcia znajduje się papadam - takie chrupiące smażone coś. Bardzo smaczne :)

No i przede wszystkim - na Sri Lance nie używa się sztućców, jedzenie zajada się rękoma. Polega to na tym, że miesza się odrobinę ryżu z dodatkami, ugniata itd.,po czym tą część ryżu wkłada się do ust. Mikael (Szwed, z którym byłam na Sri Pada) opowiadał, że jest to o tyle istotne, że w momencie, gdy jemy sztućcami, to tak naprawdę brakuje jednego zmysłu - dotyku. Stąd też Europejczycy nie znają konsystencji swojego jedzenia, dopóki go do ust nie włożą. Poza tym takie mieszanie i ugniatanie ponoć jest dobre dla trawienia i smakuje też lepiej.

W szkole studenci dzielili się swoim lunchem. Tzn. w danej grupce rozkładali najpierw jeden lunch, jedli go razem, po czym rozkładali kolejny. Europejczyk zapewne oburzyłby się na ten brak higieny...


Ja jako nauczyciel (jeśli dosiadałam się do studentów) miałam swój lunch dla siebie. Mimo że czułam się z tym trochę na boku, to jednak nie oponowałam. Jakoś nie lubię, jak ktoś mi paluchami w "talerzu" grzebie :P

Na Sri Lance smak musi być intensywny. Jeśli coś jest ostre - to jest ostre.  Jeśli coś jest słone - to jest słone. Jeśli coś jest słodkie - to jest słodkie. (Sok pomarańczowy był niemal nie do wypicia, bo smakował tak, jakby do szklanki znanego nam soku ktoś wsypał dwie łyżki cukru.)
Istnym kuriozum smakowym był podany mi słodki owoc (jackfruit, nie wiem czy jest na to polska nazwa), który był naprawdę smaczny... ale dano mi go z solą i pieprzem.
Kolejnym kuriozum był inny owoc, który ponoć miał 6 smaków. Podczas jedzenia najpierw był gorzki, potem kwaśny, potem jeszcze jakiś tam inny (dla mnie był po prostu niesmaczny), aż w końcu po wypiciu wody w ustach pozostawał smak słodki.

O jedzeniu naprawdę można szeroko się rozpisywać. Tutaj jest link do galerii z kilkoma fotkami, jest tam nieco więcej informacji:


W każdym razie po powrocie do Polski wszystko okazało się jałowe.... Całe szczęście, że zaopatrzyłam się w sporą dawkę ostrych przypraw :P


TRANSPORT

Tutaj jeszcze dwa słowa - bo transport jest tym, co jest naprawdę szczególne i wyjątkowe na Sri Lance...
Przede wszystkim ruch jest lewostronny, czyli przechodząc przez ulicę długo nie mogłam pozbyć się nawyku patrzenia najpierw w lewo (czyli po naszemu), a potem dopiero w prawo. Nie raz zdarzyło się, że uratował mnie jedynie blask słońca odbijający się na mojej białej twarzy.

Pieszy nie ma pierwszeństwa. Nigdy. Nawet jeśli jest na pasach dla pieszych i ma zielone światło. Jeśli zbliża się samochód, trzeba biec. Albo czekać na marny swój koniec.
Przechodzenie na drugą stronę ulicy do końca było dla mnie stresujące. Gdy byłam z Ramaą, najpierw szłam po jego lewej stronie (gdy samochody zbliżały się z prawej), a na kolejnym pasie przechodziłam na jego prawą stronę. On zawsze jakoś tak stoicko przechodził przez drogę, w razie potrzeby wyciągał rękę i zatrzymywał te samochody. Mnie jakoś to nigdy nie wychodziło. No, chyba że ktoś chciał sobie obejrzeć białą kobietę, to czasem taki ktoś nawet sam się zatrzymywał.

Potem Madu podpowiedziała mi, żeby przechodząc przez drogę wznosić modły do Buddy. I odtąd umykając pędzącym samochodom, autobusom i tuk-tukom, mruczałam pod nosem: "Worship Lord Budda, worship Lord Budda".

W Colombo w godzinach szczytu korki koszmarne, spaliny nie dające normalnie oddychać, tuk-tuki wciskające się w każdą szczelinę między samochodami, nie zwracanie uwagi na to, gdzie zaczyna się dany pas na jezdni, stosowanie się tylko do jednej zasady ruchu drogowego - zasad nie ma.

Tuk-tuk w pełnej krasie:


Jeszcze przed godzinami szczytu drogowego:


 Na tyłach kierowcy tuk-tuka:


Mikael wytłumaczył mi ewenement jazdy na Sri Lance. W Europie na drogach zwracamy uwagę na szerszą perspektywę - patrzymy przynajmniej te kilkaset metrów przed siebie. Na Sri Lance z kolei ważne jest kilka najbliższych metrów z przodu, ewentualnie kilkanaście-kilkadziesiąt centymetrów na boki, a tył jest nieistotny.
Stąd też zapewne jazda autobusem, tudzież tuk-tukiem dostarczała dużo lepszych wrażeń niż najlepsza kolejka górska.

A najlepsza rada dla kierowców? Jeśli chcesz prowadzić samochód na Sri Lance, to potrzebujesz trzech rzeczy:
good horn (dobry klakson)
good brakes (dobre hamulce)
good luck.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz