Ano, smutno jednak...
Dużo dobrych słów dziś usłyszałam, wielu osobom (mnie nie wyłączając) było po prostu przykro, przybyło mi też w bagażu kilka kilogramów prezentów. Jednak z częścią z tych ludzi dość mocno się zżyłam. Nie wspominając Ramy, który w pewnym momencie mówić nawet nie mógł...
Rano Madu pomogła mi przyodziać się w sari. Ot i jej dzieło:
Najtrudniejsze było pierwsze wejście do Speaking Zone... (choć samo chodzenie w tym wdzianku też do łatwych nie należy). Gdy weszłam wszystkie 120 par oczu zwróciło się w moją stronę, zapadła cisza... a potem ludzie zaczęli klaskać, a ja szybko schowałam się za filarem :P
Potem był cały szereg pożegnań, kilka sesji zdjęciowych,
lunch, a po lunchu… zaczęliśmy tańczyć na dachu :P Fuksem nikt z administracji
nas nie przyłapał.
Pod koniec dnia było comiesięczne spotkanie wykładowców, na które również zostałam zaproszona. Po części dotyczącej zajęć, dyrektor podsumował moje tutaj dokonania, potem zmusił (dosłownie) kilka osób do powiedzenia czegokolwiek o mnie. Faktycznie, czuć trochę było, że ludzie są nieco do tego przymuszeni, ale tym niemniej dużo miłych rzeczy usłyszałam, dotyczących mojego podejścia do studentów, otwartości , uśmiechu :) itd. Jeden z wykładowców tylko pomarudził, że chciał wychwycić nieco mojego akcentu, gdy mówię po angielsku, ale ja jak na złość chciałam z nim rozmawiać tylko po syngalesku... :)
Jeszcze 3 osobno zapakowane prezenty od dyrektora - oczywiście trzeba na zdjęciach pokazać, jacy to jesteśmy dobrzy dla obcokrajowców... Potem było krótkie spotkanie z jakimiś przekąskami, znowu było czuć lekki przymus, a potem każdy wrócił do swoich zajęć.
Jeszcze kilka fotek z ekipą z administracji...
...ostatnie kuknięcie do Speaking Zone, ostatnie pożegnania, wymiany maili... i do dom.
Z grubsza jestem spakowana, planów na następne dni wiele - co z tego wyjdzie, jeszcze nie wiem. Ale na pewno ubaw będzie niezły :)
Jak tylko będę mieć dostęp do neta, to będę informować, że żyję i miewam się dobrze.
Do zaś!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz