czwartek, 19 kwietnia 2012

Hikkaduwa i rodzinka Nadishy

06.04 Nadisha opuściła mnie w Galle - nie dostała pozwolenia od rodziców, żeby móc ze mną jechać do Hikkaduwa... Więc pojechałam sama.




Hikkaduwa to niewielka miejscowość, która znana jest przede wszystkim z tzw. Sanktuarium Koralowego. W przewodniku informacja mówiła o tym, że w zasadzie ren koral jest już wymarły i większego wrażenia nie robi... 
]Dodatkowo ponownie przekonałam się o rasizmie i dyskryminacji białego człowieka na Sri Lance. Dla Sri Lankan cena za człeka na łodzi - 700 rupii. Dla białego - 2200 rupii... Chciałam przyłączyć się do jakiejś grupki, co by przynajmniej odrobinę zniwelować cenę wypożyczenia łodzi, nawet jacyś Sri Lankanie z Australii zaproponowali mi miejsce na swoim pokładzie, ale facet zajmujący się wypożyczeniem łodzi twardo mówił, że nie mogę do nich dołączyć, że muszę wziąć własną łódkę... Długo się zastanawiałam, czy tak naprawdę warto. Ale skoro już tutaj przyjechałam i to specjalnie dla tych nieszczęsnych korali... To się skusiłam.

Szczerze? Taka sama strata czasu, jak i pieniędzy. Łódka była z przeszklonym dnem, więc sternik najpierw pokazał mi rybki... Potem kawałek korala, tzw. kapustę koralową (nazwa ze względu na kształt). Potem znowu rybki...




Ponoć ładniejsze korale są w pobliskich skałkach, ale przez pełnię księżyca fale są zbyt duże, by tam wypłynąć. Więc skończyło się na ok. 40 minutach pływania to tu, to tam w odległości ok. 50-100 m od brzegu... 
Generalnie - nuda. No, do czasu :) Jako że fale były duże, to nagle mieliśmy taki przechył, że kotwica zleciała nam do wody :P Facet zostawił ster, pobiegł wyciągać kotwicę, a że łódka sama zaczęła szaleć, to ustawiła się bokiem do fal. I każda kolejna ogromniasta fala wyrzucała nas na kilka-kilkanaście metrów dalej. Przynajmniej na tyle, na ile pozwalała nam kotwica. Facet troszkę się wystraszył, a ja miałam ubaw :P Jako że w sumie patent żeglarski mam, to zaproponowałam, że mu pomogę, żadna filozofia, ale ten się zestresował, że jeszcze coś mi się stanie, więc sam się męczył, a ja z bananem na twarzy czekałam na kolejne fale i przechyły :P

Mój sternik:



W drodze powrotnej z Hikkaduwy strzelałam jeszcze fotki z rozpędzonego autobusu, coś tam nawet wyszło.





Wróciłam do Galle, wsiadłam w kolejny autobus i pojechałam do wioski Nadishy. Wiocha taka dość zapadła, ludzie dziwnie mi się przyglądali, gdy na czekałam na Nadi. Naprzeciwko przystanku był też "posterunek" (budka) policji - faceci machali do mnie, co bym do nich przyszła, bo wyglądałam zapewne na mocno zagubioną. Odpowiedziałam, że czekam na koleżankę, to prawie dali mi spokój.

A rodzinka Nadishy naprawdę sympatyczna. Ojciec ma pole ryżu, matka jest w domu, a sam dom to taka mała willa zagubiona gdzieś w dżungli - jak wszystkie wioski tutaj.
Przeszliśmy się po okolicy. Starsza sąsiadka, gdy mnie zobaczyła, to przybiegła, objęła i skomentowała: "White daughter! White daughter!"... Co miałam odpowiedzieć, jeśli nie: "Black mother..."

Potem władowaliśmy się do samochodu, dwie młodsze siostry Nadishy na pakę i pojechaliśmy gdzieś tam wyżej nad jezioro, które dostarcza wodę do okolicznych wiosek.

Wieczorem walczyłam jeszcze z nienaturalnie opaloną skórą (i gdzie ja to wyrównam? Do lata jeszcze daleko...), a potem zostałam poproszona, by zadzwonić do leniwego kuzyna do Colombo i przekonać go, by na nowo rozpoczął naukę angielskiego w LC... W końcu kto może go do tego namówić, jeśli nie obcokrajowiec we własnej osobie? Jakby nie było - ponoć telefon zakończył się sukcesem.

Wieczorem zeszła się jeszcze pobliska rodzinka. Młodsza córka, ok. 7 lat może, wyglądała, jakby siłą została wyciągnięta z łóżka - "Wstawaj, wstawaj, obcokrajowiec w okolicy! Chodź, zobacz! Biały obcokrajowiec!" Jakoś ją to mało obchodziło, zresztą ja podzielałam jej chęci co do pójścia spać....



Starsza siostra Nadishy bierze ślub we wrześniu, jeszcze zanim ją poznałam, to już rodzinka mnie na ten ślub zaprosiła...

Nad ranem zjadłam śniadanie w domu Nadishy, potem jeszcze kolejne śniadanie u wujka i ciotki (ileż oni tego nagotowali...), a potem jeszcze do mojej "Black mother", która z kolei dostarczyła nam owoce wieczór wcześniej, a teraz nie mogła zrozumieć, że jestem już po 2 śniadaniach i mój żołądek nie może uelastycznić się jeszcze bardziej.

Pożegnałam się z rodzinką, odwieźli mnie do "centrum" wiochy, pomachałam znajomym policjantom i wróciłam do Galle. Tam z kolei spotkałam się z Chińczykiem, z którym podróżowałam dalej, ale to już historia na kolejny wpis :)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz