wtorek, 24 kwietnia 2012

Bo ja śmierci się nie boję!

Oj, tak. To był tytuł przewodni tego dnia :) Przedostatni dzień mojej wycieczki, 10.04.

W Kandy zebrałam się wczesnym ranem, zresztą i tak obudziły mnie wycia modlących się podczas porannej puja. 
Kierunek - Anuradhapura! (Ekspres, 5 godzin, 135 km.)

W przewodniku wypatrzyłam dobrą miejscówkę na nocleg, jednak po drodze zostałam zgarnięta przez dziadka na motorze, który podwiózł mnie pod tą miejscówkę, gdzie okazało się, że noclegów już nie oferują... Ale że dziadek też wynajmuje dwa pokoje i to za niską cenę, to za długo się nie zastanawiałam. No i też nie bardzo był czas na zastanawianie się, bo do zobaczenia wiele, a czasu mało.

W Anuradhapura znajdują się ruiny pierwszej srilankańskiej stolicy. Teren z ruinami jest ogromny, niemożliwe jest jego dokładne przejście w ciągu jednego dnia. Stąd też dziadek na motorze (który okazał się być również przewodnikiem) zaproponował mi przejazd po mieście motorem, zwłaszcza, że, jak twierdził, może ominąć straże i nie będę musiała płacić biletu (który w związku z rasizmem i dyskryminacją dla obcokrajowców kosztuje ok. 100 zł). Cóż, czasu nie miałam już wiele, to raz. Dwa, kuszącym był fakt, że mogłam zaoszczędzić połowę ceny biletu. Trzy - przejażdżka z dziadkiem na motorze zapowiadała się być niezłą przygodą :P I faktycznie była. Zwłaszcza podczas jazdy na wertepach :D
A co do biletu, to okazało się, że i tak nigdzie go nie sprawdzali...

Na poniższym zdjęciu jedna z ważniejszych świątyń, z ciekawymi płaskorzeźbami w kamieniu:



Co do kolejnego zdjęcia - tutaj na mój uśmiech na widok poniższej tablicy osoba, która nas oprowadziła zapytała mojego przewodnika, czy ja chciałabym iść do nieba, na co mój przewodnik...
"Does she want to go to heaven?"
"She came from heaven..."




Przy poniższej świątyni (jak i przy wszystkich innych) były biegi z kawałka cienia na kolejny kawałek cienia. W południe bose chadzanie po rozżarzonych  kamieniach świątynnych było niezłą pokutą, co mogło wypalić (dosłownie!) największe turystyczne czy religijne zacięcie... Ale za to trza było widzieć te babcie dziarsko skakające od trawnika do ołtarza i z powrotem :)



Zwierząt oczywiście zatrzęsienie - w tym całe gromady rozrabiających małp:




A poniżej fotka mojego przewodnika wraz z naszym środkiem transportu:


Jedna z ważniejszych pagod na tym terenie, zniszczona przez najeźdźców indyjskich:



Późnym popołudniem pojechaliśmy jeszcze do Mihintale, które znajduje się kilkanaście kilometrów od Anuradhapura. Tam dołączył do mnie Nandu, przewodnik, który dość się nudził i pokazał mi swój mały zeszycik, gdzie miał wypisane rekomendacje od swoich dotychczasowych turystów. Znalazł się tam m.in. wpis Polki, która zakończyła go słowami po polsku: "Serdecznie polecam, wspaniała przygoda!" No, przygoda była, ale niekoniecznie była ona związana z samym przewodnikiem :)



Samo miejsce dość ciekawe, wiele mniej lub bardziej zachowanych ruin. Nandu poopowiadał kilka ciekawostek architektonicznych i zdobniczych, pokazał mi roślinę, która zwija się pod wpływem dotyku, wsadził mi kwiata we włosy, zaprowadził w kilka miejsc, do których samemu nie dałoby rady dotrzeć...  


Ale najciekawszy moment nastąpił, gdy dotarliśmy na górę i zobaczyliśmy zbliżające się burzowe chmury :) 


Zanim dotarliśmy na szczyt lunęła ściana deszczu. Ja - jak to ja - uchachana, mimo wszystko koniecznie chciałam wleźć na samą górę, a Nandu nawet nie próbował mnie zatrzymać. W sumie  szybko okazało się, że zejście chwilowo jest niemożliwe, więc przeczekaliśmy pod drzewem na szczycie - pioruny ponoć miała ściągać wtyczka wbita na samym szczycie. Generalnie - rewelacja! :D Lało i waliło piorunami aż miło.



Zaczęliśmy schodzić na dół dopiero po kilkunastu minutach, gdy deszcz nieco zelżał. A i tak w sumie raczej spływaliśmy wraz z tym wodospadem, który płynął nam w dół pod nogami...

I cóż innego po tym dniu mogę powiedzieć, jeśli nie to, że... śmierci to ja się nie boję :)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz