piątek, 27 kwietnia 2012

Panie Premierze - jak żyć?

I tak zakończyłam kolejny epizod mojego żywota. Jak było? Różnie :) Ale doświadczenie niezwykłe.

W każdym razie po powrocie czułam się dość zagubiona. 
Przez kilka pierwszych dni w Polsce pierwszą myślą po porannej pobudce było - gdzie jestem? jakiego języka mam użyć? czy w ogóle się dogadam?

Podobnych problemów było/jest więcej...
Bo mimo że tutaj na pasach dla pieszych mam pierwszeństwo, to i tak przez nie przebiegam, powtarzając w myślach "Worship Lord Budda, worship Lord Budda".

Po 2 miesiącach wreszcie ciepła kąpiel znalazła się w zasięgu ręki - i co z tego? Zimna woda już dawno przestała mi przeszkadzać...

Mój Boże, na ulicy nikt się na mnie nie gapi, aż nieswojo jakoś...
Jeszcze trochę i zacznę tęsknić za "Tuk-tuk?", "Hallo, miss, tuk-tuk? taxi? taxi? hello!"

Jedzenie nagle stało się jakieś jałowe. Całe szczęście, że nakupowałam chili w papryczkach, chili w proszku, srilankańskie curry, 2 mieszanki ostrych przypraw i parę jeszcze innych umilaczy. Krzysiek jeszcze nie marudzi...

Temperatura - szkoda słów.

Do tego tyję, bo tonami wciągam czekoladę (która na Sri Lance była raczej średniawa).

Zegarek naprawiony (wcześniej zalany wodą z Oceanu Indyjskiego) - i całe szczęście, bo tutaj to już tylko wszystko z zegarkiem w ręce. Niestety srilankańskie poczucie czasu musiałam zostawić 9 tysięcy km stąd.

Podobnie, jak jedzenie, życie też stało się jałowe. Już mnie nosi. Trza by się gdzieś wybrać...

W zasadzie to... :) nie dalej jak jutro wybywam na południe Europy. Rumunia, Mołdawia, Ukraina. Jest to 10-dniowa wycieczka dla turystów z jednego z polskich biur podróży - dla mnie będzie to wycieczka szkoleniowa. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, dostanę kolejne takie cztery do samodzielnego prowadzenia :D

A więc - bywajcie! I (jak mawiają lotnicy) - do miłego i do powrotu!




(P.S. Powyższy malunek na drewnie dostałam w prezencie od Ramy przed wyjazdem :) )

czwartek, 26 kwietnia 2012

Jeszcze informacji o Sri Lance kilka

JEDZENIE

Taaa... W zasadzie przez cały mój pobyt na Sri Lance była to kwestia dość problematyczna. Podstawą srilankańskiego jedzenia jest "rice and curry", czyli wszystko na ostro - ale to, co u nas jest naprawde ostre, tutaj jest raczej średnio ostre, jeśli nie niemal bez smaku...

W pierwszy dzień mojego przyjazdu, gdy mieliśmy iść na lunch, koniecznie chciałam spróbować czegoś ichniejszego. Wszyscy zrobili wtedy duże oczy i usłyszałam: "Relax, girl. Don't be crazy. Sri Lankan food is not for you yet."
Więc poszliśmy wtedy do McDonalda... A jak smakuje jedzenie w McDonaldzie na Sri Lance? Dokładnie tak samo jak w Polsce.

Potem przez kilka kolejnych dni dostawałam jedzenie z KFC...

Za to w domu mama syngaleskiej rodzinki, u której mieszkałam, gotowała mi jedzenie srilankańskie - na początku bez ostrych przypraw. Ale z czasem zaczęła dodawać ich coraz więcej i więcej i więcej... Także po jakimś czasie, gdy dusząc się krzyczałam: "Watura! Watura!" (Wody! Wody!), butelka wody stała się głównym dodatkiem do kolacji.

Jeśli chodzi o lunch, to (gdy zbuntowałam się przeciwko jedzeniu z KFC) zazwyczaj wyglądał on tak:


Podstawą jest ryż, a do tego jest curry - nazwa ta nie tylko odnosi się tutaj do samej przyprawy (która zresztą jest zupełnie inna od curry, które my znamy), ale również do dodatków, jak np. warzywa z przyprawami czy gotowane ze sproszkowanym mlekiem kokosowym. Po prawej stronie zdjęcia znajduje się papadam - takie chrupiące smażone coś. Bardzo smaczne :)

No i przede wszystkim - na Sri Lance nie używa się sztućców, jedzenie zajada się rękoma. Polega to na tym, że miesza się odrobinę ryżu z dodatkami, ugniata itd.,po czym tą część ryżu wkłada się do ust. Mikael (Szwed, z którym byłam na Sri Pada) opowiadał, że jest to o tyle istotne, że w momencie, gdy jemy sztućcami, to tak naprawdę brakuje jednego zmysłu - dotyku. Stąd też Europejczycy nie znają konsystencji swojego jedzenia, dopóki go do ust nie włożą. Poza tym takie mieszanie i ugniatanie ponoć jest dobre dla trawienia i smakuje też lepiej.

W szkole studenci dzielili się swoim lunchem. Tzn. w danej grupce rozkładali najpierw jeden lunch, jedli go razem, po czym rozkładali kolejny. Europejczyk zapewne oburzyłby się na ten brak higieny...


Ja jako nauczyciel (jeśli dosiadałam się do studentów) miałam swój lunch dla siebie. Mimo że czułam się z tym trochę na boku, to jednak nie oponowałam. Jakoś nie lubię, jak ktoś mi paluchami w "talerzu" grzebie :P

Na Sri Lance smak musi być intensywny. Jeśli coś jest ostre - to jest ostre.  Jeśli coś jest słone - to jest słone. Jeśli coś jest słodkie - to jest słodkie. (Sok pomarańczowy był niemal nie do wypicia, bo smakował tak, jakby do szklanki znanego nam soku ktoś wsypał dwie łyżki cukru.)
Istnym kuriozum smakowym był podany mi słodki owoc (jackfruit, nie wiem czy jest na to polska nazwa), który był naprawdę smaczny... ale dano mi go z solą i pieprzem.
Kolejnym kuriozum był inny owoc, który ponoć miał 6 smaków. Podczas jedzenia najpierw był gorzki, potem kwaśny, potem jeszcze jakiś tam inny (dla mnie był po prostu niesmaczny), aż w końcu po wypiciu wody w ustach pozostawał smak słodki.

O jedzeniu naprawdę można szeroko się rozpisywać. Tutaj jest link do galerii z kilkoma fotkami, jest tam nieco więcej informacji:


W każdym razie po powrocie do Polski wszystko okazało się jałowe.... Całe szczęście, że zaopatrzyłam się w sporą dawkę ostrych przypraw :P


TRANSPORT

Tutaj jeszcze dwa słowa - bo transport jest tym, co jest naprawdę szczególne i wyjątkowe na Sri Lance...
Przede wszystkim ruch jest lewostronny, czyli przechodząc przez ulicę długo nie mogłam pozbyć się nawyku patrzenia najpierw w lewo (czyli po naszemu), a potem dopiero w prawo. Nie raz zdarzyło się, że uratował mnie jedynie blask słońca odbijający się na mojej białej twarzy.

Pieszy nie ma pierwszeństwa. Nigdy. Nawet jeśli jest na pasach dla pieszych i ma zielone światło. Jeśli zbliża się samochód, trzeba biec. Albo czekać na marny swój koniec.
Przechodzenie na drugą stronę ulicy do końca było dla mnie stresujące. Gdy byłam z Ramaą, najpierw szłam po jego lewej stronie (gdy samochody zbliżały się z prawej), a na kolejnym pasie przechodziłam na jego prawą stronę. On zawsze jakoś tak stoicko przechodził przez drogę, w razie potrzeby wyciągał rękę i zatrzymywał te samochody. Mnie jakoś to nigdy nie wychodziło. No, chyba że ktoś chciał sobie obejrzeć białą kobietę, to czasem taki ktoś nawet sam się zatrzymywał.

Potem Madu podpowiedziała mi, żeby przechodząc przez drogę wznosić modły do Buddy. I odtąd umykając pędzącym samochodom, autobusom i tuk-tukom, mruczałam pod nosem: "Worship Lord Budda, worship Lord Budda".

W Colombo w godzinach szczytu korki koszmarne, spaliny nie dające normalnie oddychać, tuk-tuki wciskające się w każdą szczelinę między samochodami, nie zwracanie uwagi na to, gdzie zaczyna się dany pas na jezdni, stosowanie się tylko do jednej zasady ruchu drogowego - zasad nie ma.

Tuk-tuk w pełnej krasie:


Jeszcze przed godzinami szczytu drogowego:


 Na tyłach kierowcy tuk-tuka:


Mikael wytłumaczył mi ewenement jazdy na Sri Lance. W Europie na drogach zwracamy uwagę na szerszą perspektywę - patrzymy przynajmniej te kilkaset metrów przed siebie. Na Sri Lance z kolei ważne jest kilka najbliższych metrów z przodu, ewentualnie kilkanaście-kilkadziesiąt centymetrów na boki, a tył jest nieistotny.
Stąd też zapewne jazda autobusem, tudzież tuk-tukiem dostarczała dużo lepszych wrażeń niż najlepsza kolejka górska.

A najlepsza rada dla kierowców? Jeśli chcesz prowadzić samochód na Sri Lance, to potrzebujesz trzech rzeczy:
good horn (dobry klakson)
good brakes (dobre hamulce)
good luck.


środa, 25 kwietnia 2012

Dzień ostatni

12.04
Do Colombo dotarłam w 5,5 godziny - znacznie szybciej niż przypuszczałam. Po przyjeździe szybki prysznic i po południu spotkałam się jeszcze z Ramaą. Smutno było...


Po trzęsieniu ziemi pogoda zmieniła się diametralnie - było chłodniej i tak, jak przez bite dwa miesiące dzień w dzień świeciło słońce (nawet jeśli czasem padało), to teraz cały dzień było pochmurno.

Nawet zachód słońca był jakiś taki rozlany... i złowieszczy (choć może na zdjęciu na taki nie wygląda...).



I tak pożegnałam Colombo.





Pollonaruwa

11.04
I standardowo pół dnia w autobusie. W Pollonaruwa od razu wyhaczył mnie kierowca tuk-tuka proponując nocleg, jak się okazało, u jego znajomego. Tam spotkałam dwóch Francuzów, z którymi potem spędziłam cały dzień.

W Pollonaruwa również znajduje się starożytne miasto, które zostało stolicą Sri Lanki po tym, jak Anuradhapura została najechana i zniszczona przez indiańskie plemiona. I to miasto, podobnie jak Anuradhapura, jest wpisane na listę UNESCO.

Mieliśmy dwie opcje transportu: gnieździć się w trzy osoby w tuk-tuku (i nie płacić za bilety, tylko odpalić coś kierowcy) albo wypożyczyć rowery, ale przy pełnopłatnym bilecie. Ja w sumie za długo się nie zastanawiałam - to był mój ostatni dzień, więc po prostu chciałam spędzić go przyjemnie :) A więc na rower! Chłopaki stwierdzili, że dla nich to i lepiej. 

Jedyny problem na rowerach był taki, że co rusz musieliśmy przypominać sobie nawzajem, by poruszać się lewą stroną drogi...

Starożytne miasto w Pollonaruwa jest znacznie mniejsze niż w Anuradhapura, ale też znacznie lepiej jest zachowane i robi ogromne wrażenie.
Poniżej fotka z sali audiencyjnej - posąg lwa służył ponoć jako tron:



Oczywiście na całym obszarze znajduje się cała masa świątyń buddyjskich. Tutaj też wejście strzeżone jest przez dwóch strażników poprzedzonych kamieniem księżycowym:



Niestety tego też dnia zepsułam swój aparat fotograficzny... Jakim cudem - nie mam pojęcia. W każdym razie zdjęcia wychodziły na biało, nic w zasadzie nie było na nich widać, więc zaczęłam robić krótkie filmiki, żeby jakkolwiek uwiecznić to miejsce. Żałuję zresztą, że przed wyjazdem na Sri Lankę nie zafundowałam sobie nowego aparatu :/



Co ciekawe - po jakichś 2 godzinach kombinowania z aparatem okazało się, że na zoomie da się jednak fotki strzelać. Także coś tam jeszcze udało mi się wyłapać...





W międzyczasie zawitaliśmy do centrum miasta, gdzie powitano nas informacją, że do Sri Lanki zbliża się... tsunami. Wraz z tutejszymi legliśmy w kafejce przed telewizorem, gdzie podawano non-stop informacje odnośnie sytuacji na oceanie, trzęsienia ziemi, które również dotknęło Colombo, ewakuacji całego wybrzeża... Panika wybuchła na całej wyspie - trudno się dziwić, skoro w 2004 w wyniku tsunami zginęło tutaj 40 tys. ludzi. 

Zaraz z Francuzami poszliśmy do kafejki internetowej, co by powiadomić rodziny i znajomych, że znajdujemy się wewnątrz wyspy, więc jesteśmy bezpieczni. Posypały się też smsy i telefony na moją komórkę od znajomych z Colombo, ale  wkrótce sieć była przeciążona i już nigdzie nie dało się dodzwonić.

Po paru godzinach okazało się, że sytuacja nie będzie szczególnie niebezpieczna. Za to rozbawił mnie sms od Desha: "Hej! Tak tylko się zastanawiam jak z Twoim jutrzejszym powrotem do Colombo... Jutro zaczyna się świętowanie Nowego Roku, co oznacza mniej autobusów, plus panika w związku z tsunami... Good luck!!"

Ale nie było ostatecznie tak źle :)







wtorek, 24 kwietnia 2012

Bo ja śmierci się nie boję!

Oj, tak. To był tytuł przewodni tego dnia :) Przedostatni dzień mojej wycieczki, 10.04.

W Kandy zebrałam się wczesnym ranem, zresztą i tak obudziły mnie wycia modlących się podczas porannej puja. 
Kierunek - Anuradhapura! (Ekspres, 5 godzin, 135 km.)

W przewodniku wypatrzyłam dobrą miejscówkę na nocleg, jednak po drodze zostałam zgarnięta przez dziadka na motorze, który podwiózł mnie pod tą miejscówkę, gdzie okazało się, że noclegów już nie oferują... Ale że dziadek też wynajmuje dwa pokoje i to za niską cenę, to za długo się nie zastanawiałam. No i też nie bardzo był czas na zastanawianie się, bo do zobaczenia wiele, a czasu mało.

W Anuradhapura znajdują się ruiny pierwszej srilankańskiej stolicy. Teren z ruinami jest ogromny, niemożliwe jest jego dokładne przejście w ciągu jednego dnia. Stąd też dziadek na motorze (który okazał się być również przewodnikiem) zaproponował mi przejazd po mieście motorem, zwłaszcza, że, jak twierdził, może ominąć straże i nie będę musiała płacić biletu (który w związku z rasizmem i dyskryminacją dla obcokrajowców kosztuje ok. 100 zł). Cóż, czasu nie miałam już wiele, to raz. Dwa, kuszącym był fakt, że mogłam zaoszczędzić połowę ceny biletu. Trzy - przejażdżka z dziadkiem na motorze zapowiadała się być niezłą przygodą :P I faktycznie była. Zwłaszcza podczas jazdy na wertepach :D
A co do biletu, to okazało się, że i tak nigdzie go nie sprawdzali...

Na poniższym zdjęciu jedna z ważniejszych świątyń, z ciekawymi płaskorzeźbami w kamieniu:



Co do kolejnego zdjęcia - tutaj na mój uśmiech na widok poniższej tablicy osoba, która nas oprowadziła zapytała mojego przewodnika, czy ja chciałabym iść do nieba, na co mój przewodnik...
"Does she want to go to heaven?"
"She came from heaven..."




Przy poniższej świątyni (jak i przy wszystkich innych) były biegi z kawałka cienia na kolejny kawałek cienia. W południe bose chadzanie po rozżarzonych  kamieniach świątynnych było niezłą pokutą, co mogło wypalić (dosłownie!) największe turystyczne czy religijne zacięcie... Ale za to trza było widzieć te babcie dziarsko skakające od trawnika do ołtarza i z powrotem :)



Zwierząt oczywiście zatrzęsienie - w tym całe gromady rozrabiających małp:




A poniżej fotka mojego przewodnika wraz z naszym środkiem transportu:


Jedna z ważniejszych pagod na tym terenie, zniszczona przez najeźdźców indyjskich:



Późnym popołudniem pojechaliśmy jeszcze do Mihintale, które znajduje się kilkanaście kilometrów od Anuradhapura. Tam dołączył do mnie Nandu, przewodnik, który dość się nudził i pokazał mi swój mały zeszycik, gdzie miał wypisane rekomendacje od swoich dotychczasowych turystów. Znalazł się tam m.in. wpis Polki, która zakończyła go słowami po polsku: "Serdecznie polecam, wspaniała przygoda!" No, przygoda była, ale niekoniecznie była ona związana z samym przewodnikiem :)



Samo miejsce dość ciekawe, wiele mniej lub bardziej zachowanych ruin. Nandu poopowiadał kilka ciekawostek architektonicznych i zdobniczych, pokazał mi roślinę, która zwija się pod wpływem dotyku, wsadził mi kwiata we włosy, zaprowadził w kilka miejsc, do których samemu nie dałoby rady dotrzeć...  


Ale najciekawszy moment nastąpił, gdy dotarliśmy na górę i zobaczyliśmy zbliżające się burzowe chmury :) 


Zanim dotarliśmy na szczyt lunęła ściana deszczu. Ja - jak to ja - uchachana, mimo wszystko koniecznie chciałam wleźć na samą górę, a Nandu nawet nie próbował mnie zatrzymać. W sumie  szybko okazało się, że zejście chwilowo jest niemożliwe, więc przeczekaliśmy pod drzewem na szczycie - pioruny ponoć miała ściągać wtyczka wbita na samym szczycie. Generalnie - rewelacja! :D Lało i waliło piorunami aż miło.



Zaczęliśmy schodzić na dół dopiero po kilkunastu minutach, gdy deszcz nieco zelżał. A i tak w sumie raczej spływaliśmy wraz z tym wodospadem, który płynął nam w dół pod nogami...

I cóż innego po tym dniu mogę powiedzieć, jeśli nie to, że... śmierci to ja się nie boję :)





poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Lipton's Seat

09.04
Wczesnym rańcem wstaliśmy, żeby obejrzeć wschód słońca. Ciężko było, co prawda, znaleźć dobrą miejscówkę, ale i tak warto było wcześniej podnieść tyłek.


Potem spakowaliśmy manatki, zapłaciliśmy wysoki rachunek i ruszyliśmy do "centrum". Zjedliśmy śniadanie w tutejszej zapyziałej knajpce (King wyglądał jakby miał za chwilę zwymiotować...) i wyruszyliśmy do miejsca, które nazywa się Lipton's Seat - Siedzenie Liptona. Tak, chodzi o tego Liptona od herbaty. Otóż niedaleko w miejscowości Dambatenne Thomas Lipton zbudował fabrykę herbaty, która położona jest na olbrzymim terenie plantacji herbaty. I tam też znajduje się miejsce, do którego człek ten często zachodził, by oglądać przewspaniałe widoki :)

Początkowo miałam w planach podejść te 7 km w górę, ale żal zrobiło mi się mojego marudzącego towarzysza... więc wynajęliśmy tuk-tuka, co by podjechać, a potem zejść pieszo. Droga wiła się wąziutko tuż nad przepaściami, a tuk-tuk w szaleńczym pędzie dostarczał dodatkowych (zaiste niezapomnianych!) wrażeń. 

A widoki - cudne! :) Zbocza porośnięte herbatą, zielono, ciepło, góry jak okiem sięgnąć... Taki mały raj :) I czegóż trzeba więcej?



Oczywiście zdjęcia nie oddają atmosfery i piękna tego miejsca... 

Tuk-tuk podjechał, ile tylko był w stanie, potem trzeba było jeszcze podejść spory kawałek pod górę. King spasował, więc sama z bananem na gębie wspinałam się dalej. Zapierało dech - i to nie tylko ze względu na panujący tu klimat. Dotarłam do Lipton's Seat, gdzie po horyzont ciągnie się 360-stopniowa panorama. Faktycznie, Lipton miał się czym zachwycać - też bym tu mogła wygrzewać się w słoneczku, wgapiać w połacie zielonej herbaty i wsłuchiwać w świergot ptaków i dalekie nawoływania zbieraczy herbaty... I tutaj poczułam, że przyjechałam na Sri Lankę właśnie po to, żeby w tym miejscu się znaleźć.

Dobrze, że zdecydowaliśmy się podjechać tuk-tukiem, bo dość szybko (ok. 9.30) zebrały się chmury, które pomału zaczęły przykrywać widoki. Także w zasadzie zdążyliśmy niemal w ostatniej chwili pozachwycać się otoczeniem. W tej części kraju normalką jest to, że rano jest piękna pogoda, świeci słońce, a potem około południa zbierają się chmury po to, by w końcu popołudniem zasilić tutejsze rzeki ścianą deszczu.

Po zejściu ze szczytu King poinformował mnie, że musi dzisiaj wracać do Colombo, bo na Sri Lankę przyjeżdża znajomy w interesach, który nie potrafi mówić po angielsku i potrzebuje tłumacza. Jakoś nieszczególnie było mi żal, że mnie opuszcza, choć z drugiej strony wygodniejsze było to, że uwaga tutejszych skupiała się na dwóch obcokrajowcach, a nie na jednym...

W każdym razie King wsiadł do autobusu do Colombo, a ja po spędzeniu popołudnia w kilku kolejnych autobusach, po przesiadkach na jakichś zadupiach, gdzie białego człowieka zapewne jeszcze nie widzieli, a samotnej białej kobiety to już w ogóle - dotarłam wieczorem do Kandy. Po drodze jeszcze była mała przygoda. Mój autobus miał stłuczkę kilkanaście kilometrów od celu,  kiedy to kazano nam wysiąść w deszczu, na środku niczego - i weź człowieku sobie radź. No ale w końcu nie takie rzeczy się robiło :P

W Kandy czekał na mnie Jacob, chłopak z Couchsurfingu, który odezwał się do mnie jeszcze przed wyjazdem z Colombo, oferując swoją pomoc, jeśli dotrę do Kandy. Także Jacob zarezerwował mi miejsce w hotelu, który przebił wszystkie moje dotychczasowe noclegi. Klimat - niesamowity! Budynek z XIX wieku, jeden z najstarszych w mieście, taka krzyżówka pensjonatu z willą z drewnianymi akcentami wewnątrz, drzwiami zamykanymi na kłódkę, recepcją z dwoma muzułmanami :) Super!

Po zakwaterowaniu poszłam z Jacobem na kolację, a potem na piwo (!!). I 3 dni przed moim powrotem do kraju poznałam drugą twarz Sri Lanki. Jacob uświadomił mi, że z tym niepiciem alkoholu w tym kraju, to wygląda jednak nieco inaczej... I tak na przykład w okresie nowego roku (czy też obu świąt zwanych nowym rokiem) w supermarketach ciężko kupić alkohol, bo wszystko jest wykupione... Że Sri Lankanie wcale nie tacy święci, zwłaszcza w Colombo, gdzie są dzielnice, które znane są z pijaństwa i rozpusty. A samo Kandy, mimo że zarządzane przez mnichów buddyjskich (bo tutaj znajduje się najważniejsza świątynia buddyjska na Sri Lance, w której przechowywany jest ząb Buddy), to knajp i tak ma pod dostatkiem... 
I pomyśleć, że ja jak dotąd trafiałam tylko na ludzi dobrze ułożonych... :) 


I jeszcze fotki z Lipton's Seat:




niedziela, 22 kwietnia 2012

Yala National Park

08.04.
Gdzieś tam w Polsce rodzina zbiera się do uroczystego śniadania, wcina jajka, kiełbasy, szynki... A my zapychamy się ryżem, pakujemy do tuk-tuka i wyruszamy na wyprawę do Parku Narodowego powalczyć trochę z tutejszym zwierzem.


Po srilankańskich parkach narodowych urządzane są safari, czyli przejażdżki dżipem, z którego to można obserwować wielkiego zwierza. Niestety taka zabawa dla obcokrajowca kosztuje niemało - bo trzeba opłacić dżipa, kierowcę, wstępy do parku, podatki, opłaty klimatyczne itd itp... Więc zdecydowaliśmy się na tańszego tuk-tuka i dojechaliśmy tylko do głównego wejścia parku. A choć słonia, leoparda czy innego takiego nie udało nam się wypatrzyć, to jednak po drodze coś tam dało się dojrzeć.



Po drodze zostaliśmy też zaatakowani przez watahę dzików... Chińczyk o mało co nie dostał zawału serca. A ja miałam ubaw! :P


Potem z Kataragamy chcieliśmy przedostać się do Happutale. Niestety bezpośredni autobus zepsuł się zanim jeszcze zdążył ruszyć, więc znowuż dotarliśmy tam dopiero po kilku przesiadkach. W ogóle to standardem stało się pół dnia zwiedzania i pół dnia w autobusie...

No i rzecz kolejna - przez teren górski jedzie się kilka-kilkanaście razy dłużej. Drogi są wąziutkie, na jeden samochód/autobus, tuż nad przepaściami. Normalką stało się stwierdzenie: "Jeszcze 11 km? A to można spokojnie dłuższą drzemkę sobie uciąć, bo pojedziemy jakieś 1,5 godziny..." 
Ale za to jakie widoki! Niestety wkrótce rozpadało się, więc fotek też nie bardzo jak było robić. Ale traska śliczna.
A i ludzie mili. Od tubylców dostaliśmy jedno mango. Było niedojrzałe, w związku z czym kosmicznie kwaśne... Ja spasowałam, ale King twardo wcinał. Jednak Azjaci to mają odporne kubki smakowe.

Gdy dotarliśmy do Happutale, to deszcz szalał niesamowicie. King nie bardzo był przygotowany na zmianę temperatury i zamarzał, więc poubierał się w co tam tylko miał możliwość - i zakupił parasol. Stwierdził, że wygląda jak auntie - cioteczka...


Miejsce noclegowe miałam upatrzone z przewodnika. Faktycznie niezłe warunki, mili ludzie, ale przez to, że to tak popularne miejsce dla obcokrajowców, to przyszło nam przepłacić... Rachunek był też pewnie zawyżony z tego powodu, że King ponownie pokazał swoją bezczelność w wykłócaniu się o posiłek i ogólnie w podejściu do gospodarza. Wstyd mi było, zresztą nie omieszkałam mu o tym wspomnieć...

Wieczorem poszliśmy jeszcze na krótki spacer, a potem poczułam, że moje przeziębienie na dobre się u mnie zadomowiło, więc z lekkawą gorączką ległam do łóżka...