Na (poniekąd) pielgrzymkę pojechało nas 10
osób: Kumari – jedna z moich studentek (w moim wieku, swoją drogą), jej kuzynka
z mężem (oboje mieszkają obecnie w Szwecji, mąż – Mikael jest Szwedem), wujek
Kumari, jej kolejna kuzynka, dwoje sąsiadów z dwojgiem nastolatków i ja.
W czwartek rano dotarłam na przedmieścia
Colombo do domu Kumari. Żeby tego dokonać musiałam dwukrotnie przesiąść się do
innego autobusu, wysiadając oczywiście wcześniej na właściwym przystanku –
całość zajęła mi prawie dwie godziny. Początkowo myślałam, że będzie to
trudniejsze niż wspinanie się na szczyt… Ale nie było tak źle – w końcu nie od
dziś radzę sobie w różnych sytuacjach :P
Wyruszyliśmy (vanem) z dwugodzinnym
opóźnieniem – zapomniałam, że Srilankanie mają nieco inne poczucie czasu.
Najpierw zajechaliśmy do kilku świątyń, by modlić się do bogów o
szczęśliwe dotarcie do naszego celu i o szczęśliwy
powrót. Z racji tego, że kuzynka Kumari była kiedyś oficerem w armii i w
hierarchii wojskowej dotarła tak daleko, jak tylko kobieta jest w stanie tu dotrzeć,
to podczas naszej wyprawy armia ciągle się gdzieś przewijała. Pierwsza
świątynia była na przykład na terenie kampusu wojskowego, gdzie dawni
rebelianci z Tamilskich Tygrysów odbywali swego rodzaju resocjalizację.
Potem zaczęliśmy wić się po górskich drogach –
cudnie :) Gdzieś tam w jednym z zapomnianych zakątków świata oczekiwał nas
kolejny żołnierz, który wskazał nam miejsce w rzece, gdzie możemy się wykąpać.
Dobrze było schłodzić się nieco, a i wartki nurt wody obijającej się o kamienie
był o niebo lepszy od jacuzzi :P
Następnie zajechaliśmy do kolejnego kampusu
wojskowego, gdzie przywitano nas lunchem. Tutaj też przebraliśmy się w białe
ciuchy czy też tylko białe koszule, przepakowaliśmy nieco plecaki i wieczorem
ruszyliśmy dalej. Dołączyło do nas troje młodych żołnierzy. Śmiałam się, że
ludzie z LC na tyle bali się o moje bezpieczeństwo, że zorganizowali mi obstawę
z armii… Chłopaki fajne w każdym razie, dość się zaprzyjaźniliśmy :)
Tutaj fotka z wyzszymi stopniem oficerami, ktorzy przyjeli nas w kampusie:
Potem znowuż zatrzymaliśmy się w świątyni, już
całkiem niedaleko miejsca startowego, gdzie uczestniczyliśmy w wieczornej
pooja, czyli ceremonii na cześć Buddy i tutejszego lokalnego bóstwa – Samana,
który zamieszkuje szczyt Sri Pada. W świątyni ofiarowaliśmy również owoce,
które po ceremonii zazwyczaj rozdawane są ludziom jako jałmużna; ale że byliśmy
tam dość późno i w zasadzie nie było nikogo w pobliżu, to sami je potem
zajadaliśmy. Mniami!
Wędrówkę rozpoczęliśmy o godzinie 23.00.
Ze szczytem Sri Pada związane jest wiele
legend. Najpopularniejsza to ta, że na prośbę boga Samana Budda zostawił swój
ślad właśnie na tym szczycie. Muzułmanie natomiast twierdzą, że ślad ten należy
do Allaha, wyznawcy hinduizmu – że do Shiwy. Chrześcijanie z kolei twierdzą, że
jest to ślad pozostawiony przez Adama, pierwszego człowieka na ziemi, który po
wygnaniu z raju, musiał stać na jednej nodze, by odkupić swoje grzechy. Stąd
też nazwa – Szczyt Adama (Adam’s Peak). Miejsce to jest jednak jednym z trzech
najważniejszych świętych miejsc dla buddystów na Sri Lance.
Cała droga na szczyt była oświetlona. Wzdłuż
drogi stały budki z jedzeniem, napojami, pamiątkami, ciepłymi ciuchami oraz
różnymi specyfikami, które mogły się przydać po drodze np. lekarstwa na
przeziębienie czy też maści przeciwko komarom i pijawkom.
Co do temperatury – początkowo, gdy padało
dość mocno, nawet mnie było zimno. Jedyny mój komentarz do pogody: „Welcome to
Poland”… Gdy przestało padać, to temperatura na moje wynosiła ok. 15 stopni,
czyli dość ciepło, zwłaszcza, gdy szło się pod górę. Niestety dla Sri Lankan ta
temperatura była dość ciężka do zniesienia. Poubierani w kurtki zimowe, czapki
i rękawiczki zszokowani spoglądali na Mikaela i na mnie w t-shirtach z krótkimi
rękawkami…
Osoby, które wspinają się na szczyt po raz
pierwszy zobowiązane są wykonać szereg czynności. Najpierw czekała nas kąpiel w
rzece, która ma swoje źródła tuż przy szczycie. Było jednak na tyle zimno, że
ekipa uznała, iż umycie rąk i twarzy będzie wystarczające. Potem musieliśmy
zawiązać monetę w zwitek materiału i przewiązać tym materiałem przegub ręki.
W kolejnym miejscu nawinęliśmy nitkę na igłę i
przybiliśmy ją do małych woreczków wypełnionych bodajże ziołami. Pozostałą
część nitki z kłębka (kłęba raczej, bo jego długość to jakiś 1 km czy coś)
ciągnęliśmy ze sobą na boku drogi, co miało symbolizować dotarcie do celu,
osiągnięcie sukcesu. Poniżej zdjęcie z dnia następnego:
Ja byłam w trekach, ale kilka osób było w
japonkach i co rusz do kogoś przyklejała się pijawka. Jako dobrze wyposażony
przewodnik (a co! :P) rozdawałam plastry, bo krew lała się dość mocno i
służyłam sprayem przeciwko komarom i kleszczom, który okazał się być także
przydatny przeciwko pijawkom.
Nie wiem dokładnie ile podejścia było od
podnóża góry na szczyt, ale dość sporo mimo wszystko. Na górę prowadzi ponad
5,5 tysiąca schodów, więc trasa jest dość wyczerpująca, zwłaszcza dla Sri
Lankan, którzy po górach nie chodzą (mimo że mają ku temu świetne warunki).
Jedna z dziewczyn miała kosmiczne problemy, żeby dotrzeć na szczyt. Ostatnie dwie godziny prowadziłam
ją za rękę i mobilizowałam do wspinaczki, opowiadając przy tym jakieś pierdoły,
byle tylko nie myślała o tym, ile jeszcze przed nią drogi…
Na szczyt dotarliśmy około godz. 3.30. Krótka
drzemka i potem wyszliśmy obserwować świt słońca. Ludzi – cała masa, w tym też
obcokrajowcy. Niestety jak zwykle moje zdjęcia nie są w stanie oddać tego
widoku, a szkoda, bo zapierał dech:
Potem była poranna pooja. My z racji wtyk u
chłopaków z armii, którzy znają się z mnichami z tutejszej świątyni – siedzieliśmy
najbliżej najświętszego miejsca.
Ma tutaj miejsce jeden z fenomenów, który nie
do końca jest wyjaśniony przez naukowców. Otóż kształt góry przypomina stożek,
ale jest on nierówny z wieloma uskokami itd., natomiast po wschodzie słońca,
cień jaki daje góra jest trójkątem równoramiennym. Buddyści wyjaśniają to
zjawisko tym, że nie jest to w zasadzie cień góry, lecz fizyczne przedstawienie
świętego trójkątnego klejnotu Buddy (który można odnieść do katolickiej Trójcy
Świętej). (Chcialam tu wrzucic fotke, ale nie wrzucilam jej na pendriva... :/)
Zejście było nieco szybsze, ale ludzie mieli
duże problemy, bo nagle ich nogi zamieniły się w galaretki… Ja – szczerze
mówiąc – byłam w lepszej formie, niż się spodziewałam. Jedyne co, to śpiąca się
czułam, ale raczej bez większego zmęczenia fizycznego.
Po zejściu na dół oczekiwał nas lunch u
mnichów przywieziony przez żołnierzy z armii. Potem załadowaliśmy się do vana,
zajechaliśmy ponownie do świątyni, by podziękować za szczęśliwe dotarcie na
szczyt i powrót, następnie do kampusu wojskowego na herbatę i spakowanie
pozostawionych tam rzeczy. I do Colombo.
Wyprawa generalnie – super :) Przede wszystkim
dlatego, że miałam okazję zobaczyć, jakie buddyści mają podejście do swoich
świętych miejsc i w jaki sposób je czczą. Do tego cała masa znaczeń i symboli –
żeby je wszystkie opisać musiałabym pewnie z dwie noce nad tym spędzić. Mimo
wszystko fuksnęło mi się z tą pielgrzymką.
A następnego dnia lekko odczuwałam łydki, ale
pozostali ponoć w ogóle chodzić nie mogli :P
Zdjęć mam dość sporo, choć różnej jakości. Może
jutro da radę je wrzucić na picassę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz