poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Lipton's Seat

09.04
Wczesnym rańcem wstaliśmy, żeby obejrzeć wschód słońca. Ciężko było, co prawda, znaleźć dobrą miejscówkę, ale i tak warto było wcześniej podnieść tyłek.


Potem spakowaliśmy manatki, zapłaciliśmy wysoki rachunek i ruszyliśmy do "centrum". Zjedliśmy śniadanie w tutejszej zapyziałej knajpce (King wyglądał jakby miał za chwilę zwymiotować...) i wyruszyliśmy do miejsca, które nazywa się Lipton's Seat - Siedzenie Liptona. Tak, chodzi o tego Liptona od herbaty. Otóż niedaleko w miejscowości Dambatenne Thomas Lipton zbudował fabrykę herbaty, która położona jest na olbrzymim terenie plantacji herbaty. I tam też znajduje się miejsce, do którego człek ten często zachodził, by oglądać przewspaniałe widoki :)

Początkowo miałam w planach podejść te 7 km w górę, ale żal zrobiło mi się mojego marudzącego towarzysza... więc wynajęliśmy tuk-tuka, co by podjechać, a potem zejść pieszo. Droga wiła się wąziutko tuż nad przepaściami, a tuk-tuk w szaleńczym pędzie dostarczał dodatkowych (zaiste niezapomnianych!) wrażeń. 

A widoki - cudne! :) Zbocza porośnięte herbatą, zielono, ciepło, góry jak okiem sięgnąć... Taki mały raj :) I czegóż trzeba więcej?



Oczywiście zdjęcia nie oddają atmosfery i piękna tego miejsca... 

Tuk-tuk podjechał, ile tylko był w stanie, potem trzeba było jeszcze podejść spory kawałek pod górę. King spasował, więc sama z bananem na gębie wspinałam się dalej. Zapierało dech - i to nie tylko ze względu na panujący tu klimat. Dotarłam do Lipton's Seat, gdzie po horyzont ciągnie się 360-stopniowa panorama. Faktycznie, Lipton miał się czym zachwycać - też bym tu mogła wygrzewać się w słoneczku, wgapiać w połacie zielonej herbaty i wsłuchiwać w świergot ptaków i dalekie nawoływania zbieraczy herbaty... I tutaj poczułam, że przyjechałam na Sri Lankę właśnie po to, żeby w tym miejscu się znaleźć.

Dobrze, że zdecydowaliśmy się podjechać tuk-tukiem, bo dość szybko (ok. 9.30) zebrały się chmury, które pomału zaczęły przykrywać widoki. Także w zasadzie zdążyliśmy niemal w ostatniej chwili pozachwycać się otoczeniem. W tej części kraju normalką jest to, że rano jest piękna pogoda, świeci słońce, a potem około południa zbierają się chmury po to, by w końcu popołudniem zasilić tutejsze rzeki ścianą deszczu.

Po zejściu ze szczytu King poinformował mnie, że musi dzisiaj wracać do Colombo, bo na Sri Lankę przyjeżdża znajomy w interesach, który nie potrafi mówić po angielsku i potrzebuje tłumacza. Jakoś nieszczególnie było mi żal, że mnie opuszcza, choć z drugiej strony wygodniejsze było to, że uwaga tutejszych skupiała się na dwóch obcokrajowcach, a nie na jednym...

W każdym razie King wsiadł do autobusu do Colombo, a ja po spędzeniu popołudnia w kilku kolejnych autobusach, po przesiadkach na jakichś zadupiach, gdzie białego człowieka zapewne jeszcze nie widzieli, a samotnej białej kobiety to już w ogóle - dotarłam wieczorem do Kandy. Po drodze jeszcze była mała przygoda. Mój autobus miał stłuczkę kilkanaście kilometrów od celu,  kiedy to kazano nam wysiąść w deszczu, na środku niczego - i weź człowieku sobie radź. No ale w końcu nie takie rzeczy się robiło :P

W Kandy czekał na mnie Jacob, chłopak z Couchsurfingu, który odezwał się do mnie jeszcze przed wyjazdem z Colombo, oferując swoją pomoc, jeśli dotrę do Kandy. Także Jacob zarezerwował mi miejsce w hotelu, który przebił wszystkie moje dotychczasowe noclegi. Klimat - niesamowity! Budynek z XIX wieku, jeden z najstarszych w mieście, taka krzyżówka pensjonatu z willą z drewnianymi akcentami wewnątrz, drzwiami zamykanymi na kłódkę, recepcją z dwoma muzułmanami :) Super!

Po zakwaterowaniu poszłam z Jacobem na kolację, a potem na piwo (!!). I 3 dni przed moim powrotem do kraju poznałam drugą twarz Sri Lanki. Jacob uświadomił mi, że z tym niepiciem alkoholu w tym kraju, to wygląda jednak nieco inaczej... I tak na przykład w okresie nowego roku (czy też obu świąt zwanych nowym rokiem) w supermarketach ciężko kupić alkohol, bo wszystko jest wykupione... Że Sri Lankanie wcale nie tacy święci, zwłaszcza w Colombo, gdzie są dzielnice, które znane są z pijaństwa i rozpusty. A samo Kandy, mimo że zarządzane przez mnichów buddyjskich (bo tutaj znajduje się najważniejsza świątynia buddyjska na Sri Lance, w której przechowywany jest ząb Buddy), to knajp i tak ma pod dostatkiem... 
I pomyśleć, że ja jak dotąd trafiałam tylko na ludzi dobrze ułożonych... :) 


I jeszcze fotki z Lipton's Seat:




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz