I tak zakończyłam kolejny epizod mojego żywota. Jak było? Różnie :) Ale doświadczenie niezwykłe.
W każdym razie po powrocie czułam się dość zagubiona.
Przez kilka pierwszych dni w Polsce pierwszą myślą po porannej pobudce było - gdzie jestem? jakiego języka mam użyć? czy w ogóle się dogadam?
Podobnych problemów było/jest więcej...
Bo mimo że tutaj na pasach dla pieszych mam pierwszeństwo, to i tak przez nie przebiegam, powtarzając w myślach "Worship Lord Budda, worship Lord Budda".
Po 2 miesiącach wreszcie ciepła kąpiel znalazła się w zasięgu ręki - i co z tego? Zimna woda już dawno przestała mi przeszkadzać...
Mój Boże, na ulicy nikt się na mnie nie gapi, aż nieswojo jakoś...
Jeszcze trochę i zacznę tęsknić za "Tuk-tuk?", "Hallo, miss, tuk-tuk? taxi? taxi? hello!"
Jedzenie nagle stało się jakieś jałowe. Całe szczęście, że nakupowałam chili w papryczkach, chili w proszku, srilankańskie curry, 2 mieszanki ostrych przypraw i parę jeszcze innych umilaczy. Krzysiek jeszcze nie marudzi...
Temperatura - szkoda słów.
Do tego tyję, bo tonami wciągam czekoladę (która na Sri Lance była raczej średniawa).
Zegarek naprawiony (wcześniej zalany wodą z Oceanu Indyjskiego) - i całe szczęście, bo tutaj to już tylko wszystko z zegarkiem w ręce. Niestety srilankańskie poczucie czasu musiałam zostawić 9 tysięcy km stąd.
Podobnie, jak jedzenie, życie też stało się jałowe. Już mnie nosi. Trza by się gdzieś wybrać...
W zasadzie to... :) nie dalej jak jutro wybywam na południe Europy. Rumunia, Mołdawia, Ukraina. Jest to 10-dniowa wycieczka dla turystów z jednego z polskich biur podróży - dla mnie będzie to wycieczka szkoleniowa. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, dostanę kolejne takie cztery do samodzielnego prowadzenia :D
A więc - bywajcie! I (jak mawiają lotnicy) - do miłego i do powrotu!
(P.S. Powyższy malunek na drewnie dostałam w prezencie od Ramy przed wyjazdem :) )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz