07.04 Wielka Sobota (no, przynajmniej gdzieś w Polsce).
Nad ranem pojechałyśmy do Galle, Nadisha wróciła do Colombo, a ja spotkałam się z dwoma Chińczykami. Jeden z nich zdecydował się kontynuować podróż ze mną, więc ruszyliśmy w dalszą drogę. Naszym celem była Kataragama, ale żeby tam się dostać musieliśmy zmienić autobus 2-krotnie.
Z Kingiem tworzyliśmy dość kuriozalną parę, zwłaszcza, gdy przyszło nam zjeść lunch. Trafiliśmy do jakiejś zapadłej mieściny, gdzie obcokrajowców widują raczej rzadko, tak więc nie dosyć, że wszyscy nam się przyglądali, bo to obcokrajowcy, to jeszcze biała kobieta jedząca ręką (a nie sztućcami) i Chińczyk wcinający ryż składanymi (turystycznymi) pałeczkami... Tak jak knajpa była pusta, gdy przyszliśmy, tak podczas wyjścia trudno nam było się przez tłumy przecisnąć..
Słodko też musieliśmy wyglądać, gdy King zasnął w autobusie na moim ramieniu :)
Mimo że Chińczyk też Azjata, to jednak w porównaniu ze Sri Lankanami dało się wyczuć ogromną różnicę w mentalności i przede wszystkim w poczuciu humoru. Tzn. było ono kiepskie. Chłopak nie łapał wszystkich moich żartów, część z nich brał na poważnie, chwilami traktując mnie jak naiwne dziecko. Poza tym poczuł swoją misję, którą było zaopiekowanie się białą kobietą w obcym kraju, gdzieś na końcu Azji... Ale szybko okazało się, kto kim się tak naprawdę będzie opiekował :P
Ale nie mówię, że było źle. Ubaw też mieliśmy.
Matara, tutaj mieliśmy przesiadkę:
Był to pierwszy dzień z ciągu kilku, gdy pół dnia przyszło mi spędzić w autobusie, po to, by drugie pół dnia coś tam zobaczyć. Tak więc zanim dotarliśmy do Kataragamy minęło ok. 6 godzin.
W hotelu King powykłócał się o cenę pokoju... Wtedy okazało się, że jest dość bezczelny, nie ostatni raz zresztą w ciągu tych 3 dni.
Potem poszliśmy do miejsca, gdzie ludzie zjeżdżają się z całej Sri Lanki. Kataragama jest w zasadzie jednym z trzech głównych punktów pielgrzymkowych w tym kraju (po Świątyni Zęba Buddy w Kandy i Sri Pada, czyli Szczycie Adama). W tutejszym parku znajduje się kilka (kilkanaście?) świątyń - buddyjskich, hinduskich, jest nawet meczet i wcale nie zdziwiłabym się, gdyby gdzieś tam zapałętała się jakaś katolicka kaplica. Tym niemniej ciągnie tu ludzi wszelakich religii. I trudno się dziwić - jest w tym miejscu coś intrygującego...
Stragany z owocami przeznaczonymi na ofiarę dla bogów:
Głównym punktem jest malutka, dość niepozorna świątyni poświęcona wielotwarzowemu bogu Kataragamie:
I to tutaj dzieją się najdziwniejsze rzeczy. Już wcześniej studenci opowiadali mi, że bóg Kataragama nawiedza niektórych przybyłych pielgrzymów... I pierwsze, co ujrzałam przed świątynią, to zaiście opętanego mężczyznę, który odbywał jakiś spazmatyczny taniec tuż przed wizerunkiem bóstwa - krzyczał jakieś dziwne słowa, bulgotał coś pod nosem, wymachiwał ramionami, dreptał we wszystkich kierunkach, kręcił głową we wszystkie strony... Ale to jeszcze nic! Wkrótce rozpoczął się tzw. taniec pawii - to dopiero było szaleństwo. Na początku procesji szło kilkoro mężczyzn, którzy mieli jakieś dziwne instrumenty założone na ramionach, a za nimi kilka kobiet w obłąkanym tańcu, zupełnie jakby utraciły wszelką świadomość, w transie nie zważając na ludzi, którzy stali dookoła... (Jeden człowiek specjalnie się koło nich kręcił, by nie wpadała na gapiów.)
Dodatkowo cały długaśny korowód pielgrzymów z tacami pełnymi owoców stał w kolejce do innej świątyni.
Ciekawe miejsce...
P.S. Mam wrażenie, że po powrocie do kraju stępił mi się dowcip i straciłam wszelki polot w pisaniu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz