sobota, 31 marca 2012

Zmiana mieszkania

Dwa tygodnie temu, gdy po raz pierwszy zauważyłam, że ktoś przeszukuje moją szafę i zabiera pieniądze, prosiłam Prabodye (babkę z biura) o zmianę mieszkania. Głównym tego powodem był fakt, że zaczęłam czuć się tu nieswojo i absolutnie niekomfortowo – w końcu nikt nie wyjaśnił, co zaszło, nikt ze mną nawet o tym nie rozmawiał. Zupełnie jakbym była dzieckiem albo zwierzęciem, niemającym uczuć. 

Prabodya obiecała, że mnie przeniesie w ciągu 2-3 dni, ale jak zwykle jej obietnica wiążąca nie była. Kilka dni temu znowu zniknęły mi pieniądze – i to w czasie, gdy byłam w domu, piorąc rzeczy, biorąc prysznic lub śpiąc. Oczywiście żadnej reakcji nie było, więc wzięłam sprawy w swoje ręce. Poorna (jeden z chłopaków z AIESECu) powiedział, że dziewczyna z Danii szuka współlokatorki. Długo się nie zastanawiałam, skontaktowałam się z nią, poinformowałam ludzi w biurze. I dostałam nawet to nieszczęsne pozwolenie na przeniesienie się, choć tutaj akurat nie mieliby żadnego na to wpływu.

Wczoraj zauważyłam, że brakuje także jednej rzeczy z moich ciuchów (którą kupiłam tutaj!). Miarka się przelała, więc się spakowałam, dość wsciekła, mając gdzieś jakiekolwiek skrupuły, że mnie obserwują. Dziś w biurze powiedziano mi z kolei, że to miejsce, gdzie mam się przenieść, jest jednak zbyt daleko od LC. Postawiłam sprawę jasno – nie ma mowy, żebym została choćby dzień dłużej w domu Yaszi i przenoszę się bez względu na to, co powiedzą. Prabodya zaczęła więc szukać mi jakiegoś mieszkania w pobliżu LC, co oczywiście jest nieosiągalne w ciągu jednego dnia...

Udało mi się też w końcu porozmawiać z dyrektorem. Była to najdziwniejsza rozmowa, jaką tutaj odbyłam… Facet jest mocno zajęty, więc nie bardzo przykładał uwagę do tego, o czym mówię. W sumie nic z rozmowy nie wyniknęło. Za to w pewnym momencie powiedział, że on rozumie, że moja kultura jest inna niż srilankańska i że jeśli potrzebuję partnera seksualnego, to oni mogą mi coś zorganizować… :) Dłuższą chwilę byłam w szoku. Raz, że jak dotąd ludzie są wstydliwi, mówiąc choćby o pocałunku czy przytuleniu, a tutaj z grubej rury; a dwa, że facet musi mieć naprawdę niezłą opinię o Europejczykach i ich rozwiązłości seksualnej. Z pewnym trudem zmieniłam temat, bo dyrektor zapewniał mnie, że on to rozumie, bo jak człowiek jest głodny, to potrzebuje jeść i tak samo jest z potrzebami seksualnymi i że naprawdę nie ma problemu, żeby mi coś zorganizowali. Co więcej – wspomniał o tym, że pracował u nich też jeden Polak, który właśnie zażyczył sobie panienki… 

W każdym razie zmieniłam lokum. Zamiast spania z 2 dziewczynami w jednym łóżku – mam swój pokój. Zamiast małej klitki bez okna – mam duży pokój z balkonem. Zamiast prania ręcznego w wodzie pobieranej ze studni – pralka. Do tego klimatyzacja i ciepła woda w łazience :)

A paczka wysłana 2 marca dotarła po 4 tygodniach w stanie dokładnie wskazującym na to, że wędrowała te 4 tygodnie po świecie :) Tym niemniej w środku 3 paczki kawy :D Wysyłka oczywiście kosztowała więcej niż sama kawa, ale ubaw niezły, a i niespodzianka super :P Dzięki!


Spraw kilka

Pielgrzymko-wycieczka - super! :) Ale po powrocie do domu moj nastroj zmienil sie w przeciagu 40 minut, gdy okazalo sie, ze z szafy gina mi takze ciuchy... I kilka dni temu znowuz zginely mi pieniadze, chyba jeszcze o tym nie wspominalam. Tym niemniej tym razem wscieklam sie mocno, w koncu to juz niezla bezczelnosc. Zrobilam mala awanture, spakowalam manatki i dzis przeprowadzam sie do innego miejsca.

Ostatnimi czasy mialam bezprzewodowy Internet, wiec nie bylo problemow z komunikacja z Polska i pisaniem bloga, ale ponoc wtyczka dzialala tylko do 26 marca, wiec wroce do pisania na kompie i przerzucania wpisu rano. Teraz pisze z biura -> brak polskich liter.

Kolejna rzecz - 2 dni temu dostalam smsa od jednego z chlopakow z AIESECu, ze przyszla do mnie paczka z Polski :) Czyzby z kawa? I to bodaj po 4 tygodniach, haha... :)

Napisze wiecej wieczorem i wrzuce dzis rano.

środa, 28 marca 2012

2-dniowa pielgrzymka

Jutro wybywam na dwa dni - dołączam do studentki i jej rodziny, która wybiera się na pielgrzymkę na Szczyt Adama (Adam's Peak, Sri Pada). Wczoraj dzwoniła do mnie jej siostra, mówiąc o tym, że nie będzie to wycieczka, ale właśnie pielgrzymka, bo w ciągu ostatnich kilku miesięcy zmarli ich rodzice i dziadek. Nie jadą tam więc dla przyjemności, ale po to, żeby zebrać zasługi, które można poświęcić właśnie tym osobom, które z kolei dzięki temu będą miały lepsze kolejne życie. Dodatkowo otrzymałam instrukcje: unikać mięsa, ryb i jajek już w dniu dzisiejszym, wziąć 2 ręczniki (po drodze będzie kąpiel w rzece, potem na samym szczycie będziemy myć twarz), jakieś spodenki i t-shirt do kąpieli, ciuchy na zmianę, białą bluzkę (w świętych miejscach obowiązuje biały strój), wodę, jakieś ciastka.

Dzisiaj w biurze czekała mnie jeszcze walka o to nieszczęsne pozwolenie. Było mi strasznie głupio, bo tą dziewczynę wypytali o wszystko - co robi, czy pracuje, czy się uczy, kto jedzie, czy jadą rodzice, kim jest jej siostra, gdzie mieszkają, ile ma lat, itp itd, wzięli też nr jej legitymacji, by sprawdzić jakie ma wyniki w szkole... Obłęd.

Ale przynajmniej jadę :) 2243 m npm. Na szczyt wiedzie kilka dróg, my pójdziemy prawdopodobnie Hatton Road - ok. 7 godzin po schodach. Trochę obawiam się naszego tempa, bo ekipa po górach niechodząca, jakieś tam babcie będą nam też chyba towarzyszyć. W sumie jedzie nas 11 osób. Wyjeżdżamy rano, po drodze zatrzymamy się w kilku świątyniach, potem lunch, kąpiel w rzece, chwila odpoczynku i wieczorem zaczniemy się wspinać. Bo na górę wchodzi się nocą, po to, by na szczycie zastać wschód słońca... :)





wtorek, 27 marca 2012

Kandy i okolice

Z Colombo wyjechaliśmy wczesnym rańcem wypożyczonym samochodem wraz z kierowcą - jest to tutaj dość powszechny sposób poruszania się po kraju.

Cała ekipa liczyła sobie 8 osób (razem ze mną). Szczerze mówiąc, było lepiej niż się spodziewałam :) Owszem, większość czasu rozmawiali po syngalesku, ale część z nich (zwłaszcza chłopaki) dużo rozmawiała też ze mną. Weseli ludzie, dużo śpiewali po drodze (to też taki srilankański standard, nie potrzebują się do tego upijać...), dużo się śmiali, żartowali. Fajnie ten dzień z nimi spędziłam.

Najpierw pojechaliśmy do dwóch świątyń w pobliżu Kandy. Obie pochodzą z XIV wieku. Pierwsza, Embekke Temple, znana jest z rzeźbień w kamieniu (w tym czasie jednak była w renowacji). Poniżej dagoba z otoczenia tej świątyni:


Druga świątynia - Gadaladeniya Temple, słynie przede wszystkim z rzeźbień w drewnie:




Potem pojechaliśmy do ogrodów botanicznych Peradeniya:


Poniżej nasza ekipa:


Obok ogrodów botanicznych znajduje się największy srilankański uniwersytet. Z racji tego, że jedna z dziewczyn, która z nami tam była, pracuje na uniwersytecie - oczekiwano nas tutaj z obiadem. Ponadto dyrektor jednego z wydziałów pokazał nam cały kampus, który rozciąga się na ok. 5 km. W zasadzie jest to taka uniwersytecka wioska - akademiki damskie i męskie osobno, domy wykładowców i pozostałych pracujących na uniwersytecie, stołówki, sklepiki, 4 świątynie (buddyjska, hinduska, meczet i kościół katolicki).

Następnie pojechaliśmy do Kandy - miejsca długo przeze mnie wyczekiwanego, które urosło już niemal do rangi legendy. Znajduje się tutaj najważniejsza świątynia buddyjska na Sri Lance, Dalada Maligawa (The Temple of The Tooth, Świątynia Zęba) w której przetrzymywany jest ząb Buddy. Jego wielkość znacznie przewyższa "standardowe" rozmiary, ale buddyści tłumaczą to tym, że w tym zębie zebrana jest cała mądrość i światłość ich przewodnika.

Świątynia piękna, faktycznie, ale miasteczko jest już typowe dla Sri Lanki - brud i bieda. Choć niewątpliwie dodatkowym urokiem tego miasta jest jego położenie w otoczeniu gór. Niestety ekipa nie planowała spaceru po mieście, a szkoda, bo parę innych ciekawych miejsc też tu jest. Więc może będzie trzeba zrobić trzecie już podejście...



P.S. Więcej zdjęć z tej wycieczki najprawdopodobniej jutro.


poniedziałek, 26 marca 2012

Zwariować można..

Ktoś doniósł na Ramę, że często kręci się wokół mnie. W tej sprawie został wezwany do dyrektora, który miał z nim poważną rozmowę i powiedział, że będzie dowiadywać się na jego temat od wykładowców i innych studentów, żeby się upewnić, czy jest dobrym człowiekiem... Masakra. Nie wspominając o tym, że prywatności nie ma tu żadnej. Wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą - tylko ja jestem ostatnią osobą, która dowiaduje się cokolwiek, choć jakby nie było, jestem główną zainteresowaną. 

Cała awantura miała miejsce wczoraj, Rama zadzwonił do mnie dziś wieczorem. W biurze absolutnie nikt słowem nie pisnął, że coś takiego miało miejsce. Nie wspominając, że nawet nikt mnie nie zapytał, co i jak, mimo że jestem najlepszym źródłem informacji na ten temat.
Dawno nie czułam się tak bezsilna :/ 

Dlaczego ci ludzie nie są ze mną szczerzy? Bo obcokrajowiec oznacza głupiec bez uczuć?



P.S. Dziewczyna z Austrii przyjeżdża dopiero 7 kwietnia. Tak jak sądziłam - przeniesienie mnie do innego mieszkania to bujda. Ale przynajmniej wywalczyłam sobie konkretniejsze wolne pod koniec mojego pobytu. Zobaczymy, na ile faktycznie mi na to pozwolą...

sobota, 24 marca 2012

fotki z Colombo

Cud się zdarzył...

...i na cały dzień wyjeżdżam z Colombo. Szał, normalnie :)

Już wcześniej wspominałam o Kandy - o bodaj najpiękniejszym mieście na Sri Lance. Wtedy jednak skończyliśmy na plantacji herbaty. Teraz (jutro) jadę z dziewczyną z biura i jej znajomymi. Jedziemy samochodem, po drodze mamy zajechać do ogrodów botanicznych i do dwóch świątyń, potem samo miasto. Pewnie będą rozmawiać głównie po syngalesku, co zazwyczaj wpędza mnie w kompleksy, bo jestem poza rozmową. Trudno. Ważne, że wydostanę się poza miasto.

A z innej beczki - dziewczyna z Austrii prawdopodobnie nie przyjedzie, a przynajmniej nie w ten poniedziałek. Szanse na przeprowadzkę maleją, po obiecanych 2-3 dniach nie usłyszałam nawet słowa na ten temat.

Znowuż z innej beczki - tutaj wszyscy chodzą w klapkach, zazwyczaj w japonkach, jak my byśmy je nazwali. Stwierdziłam zatem, że sama muszę takie zdobyć, tym bardziej, że sari (tradycyjny strój kobiecy) z sandałami nosić nie wypada... Więc w środę razem z Ramą ruszyliśmy na podbój sklepów z obuwiem. Problem w tym, że srilankanie są niscy, co wiąże się również z małym rozmiarem stopy. Zatem po wejściu do sklepu bez spojrzenia nawet na buty pytałam, czy jakimś cudem mają rozmiar 41-42... W ten sposób obeszliśmy z 15 sklepów, aż wreszcie trafiły się całkiem fajne, prawie pasujące na moją stopę, klapki. Niestety nie dane mi było w  nich za dużo pochodzić. Po pierwszym dniu, wracając autobusem pod naporem cisnącego się tłumu jeden z klapków się rozerwał... Jakiś facet ustąpił mi miejsca, więc zrobiłam kilka magicznych sztuczek używając spinaczy, by przynajmniej wydostać się z autobusu o dwóch klapkach. Okazało się jednak, że chodzić się tak nie da, więc z jednym klapkiem na stopie, z jednym w ręce - pokonałam ostatnie 400 metrów do domu... Trzeba było widzieć minę ludzi, którzy mnie mijali :) Sama zresztą miałam ubaw po pachy. Nie dosyć, że i tak na ulicy jestem pod ciągłą obserwacją, to jeszcze teraz spacerując z jednym klapkiem w ręce wzbudzałam powszechne zainteresowanie, delikatnie rzecz ująwszy. W końcu biała kobieta z jednym klapkiem nie jest widokiem codziennym... Gdy opowiedziałam tą historię studentom, stwierdzili, że dziwne, iż pozostali ludzie nie zrobili tego samego - w końcu mogli pomyśleć, że taka moda w Europie...

Poniżej fotka w sari - zdjęcie zostało zrobione jeszcze w pierwszym tygodniu mojego pobytu, co zresztą wyraźnie widać na mej umęczonej twarzy. To sari należy do Yaszi. Ciekawa rzecz, że mają tutaj wiele restrykcji i ograniczeń odnośnie stroju, ale w tradycyjnym stroju brzuch i plecy są widoczne:




piątek, 23 marca 2012

Dziś - piosenka :)

http://www.youtube.com/watch?v=YR12Z8f1Dh8

Moja ulubiona tutejsza piosenka, jak dotąd. Jest to piosenka tamilska (Tamilowie są drugą największą populacją na Sri Lance), choć można powiedzieć, że jest w języku Tamilish - pomieszany angielski z tamilskim.

"White skin-u girl-u, girl-u, girl-u heart-u black-u..."


czwartek, 22 marca 2012

Szkoła

Chyba w końcu czas najwyższy napisać o tym, co dokładnie tutaj robię i jak wygląda mój dzień w szkole :)

Zaczynam 8.30, zazwyczaj kończę 17.00. Zazwyczaj - bo czasem dają mi dodatkowe zajęcia, o których dowiaduję się na 5 minut przed, więc mam 2 minuty na przygotowanie... A czasem, jak dzisiaj, wpędzam się w mniej lub bardziej poważne dyskusje i jakoś ciężko je przerwać punkt 17.00.

Zazwyczaj mam dwa zajęcia w osobnych klasach i dwa w tzw. Speaking Zone. Jest to pomieszczenie, gdzie studenci zostawieni są sobie sami i rozmawiają po angielsku, sinhala (syngaleski) jest zabroniony. Na początku miałam kilka prezentacji w Power Poincie - np. prezentacja zawierająca ogólne informacje o Polsce: flaga, godło, geografia oraz druga o Sri Lance. Najpierw opowiadałam im o swoim kraju, a potem pokazywałam prezentację lub zdjęcia ze Sri Lanki i była kolej studentów na opowiadanie. Różnie to wychodziło, w zależności od grupy, jaką miałam, ale generalnie dobrze te zajęcia wypadały. W ten sposób rozmawialiśmy również o edukacji i kuchni, teraz przygotowuję prezentację o zwyczajach i tradycjach.

Później zaczęłam również wprowadzać różnego rodzaju ćwiczenia i zadania związane zazwyczaj z jakimiś obrazkami czy zdjęciami, które trzeba było opisać lub do których trzeba było uzupełniać zdania - zazwyczaj  prowadziło to do dyskusji na jakiś temat np. podróży, mieszkania ze współlokatorami, kultury, zwyczajów, relacji między ludźmi itd.

W Speaking Zone zazwyczaj dołączam do jakiejś grupy studentów i dyskutujemy na różne tematy. Są cztery pytania do mnie, które najczęściej się powtarzają:
- Ile masz lat?
- Masz męża?
- Jaki masz wzrost?
- Podoba Ci się Sri Lanka? Co sądzisz o tutejszych ludziach?

Ostatnie pytanie pada ok 6-8 razy dziennie... Planuję napisać pracę pt. "My experience in Sri Lanka" i gdy następnym razem ktoś zapyta: "Podoba ci się Sri Lanka?", dam mu kartkę i odpowiem: "Masz, przeczytaj"...

Pierwsze zajęcia były dość ciężkie, bo studenci  byli bardzo nieśmiali, a ja podekscytowana, więc nawijałam non stop. Gdy chciałam dowiedzieć się czegokolwiek o Sri Lance i mówiłam: "Ludzie! Jestem tu nowa! Nie wiem nic o waszym kraju. Opowiedzcie mi coś o kulturze, tradycjach, zwyczajach, religii - cokolwiek!" - ci jedynie siedzieli, słodko się uśmiechając... Następnego dnia po pierwszych zajęciach spotkałam jednego ze studentów, który na nich był. Usłyszałam od niego, że jestem chatterbox (gaduła)... A bo to i coś nowego... :) Na kolejnych zajęciach jedynie się to potwierdzało, aż w końcu to przezwisko do mnie przylgnęło. Gdy zaczynają się jakieś zajęcia, są one ogłaszane przez głośniki, np. "Miss Maria's class will be in room nr 2 starting at 3 o'clock. Students who wish to participate please be present on time." Pewnie któregoś dnia z głośników popłynie informacja: "Miss chatterbox's class will be in..."

Miss - zarówno w biurze, jak i na zajęciach studenci zwracają się do mnie per Miss (czasem nawet Madame...). Jest to dla mnie coś nowego, tym bardziej, że wiele studentów jest mniej więcej w moim wieku, wielu z nich jest starszych. Ale rzecz w tym, że nauczyciel po syngalesku to guerenja, co oznacza szacunek. Na początku faktycznie studenci mieli pewien dystans do mnie, który wynikał oczywiście z ich szacunku do mojej osoby, ale teraz ci, którzy znają mnie lepiej, traktują mnie jak dobrego znajomego, co absolutnie mi nie przeszkadza, a nawet wręcz przeciwnie.

Nikt nie jest tutaj przypisany do konkretnej grupy, każdy przychodzi, kiedy może/chce. Organizowane są zajęcia z gramatyki, wymowy itd., ale jedyne obowiązkowe zajęcia są z dyrektorem. Na pozostałe przychodzą tylko ci, co chcą, w związku z czym każda grupa jest inna. Są oczywiście studenci, którzy powracają i gdy tylko wiedzą, że mam zajęcia, to dołączają do mojej grupy :) Jest ich nawet całkiem sporo :P

Bycie "nauczycielem" jest dla mnie nowym doświadczeniem, więc jakoś nie jestem w stanie zachowywać się jak belfer. Uwielbiam tutejsze poczucie humoru - jest w nim dużo ironii, czyli to, co lubię najbardziej :) Do tego ci ludzie nie boją się śmiać sami z siebie, stąd też zarówno ja, jak i ci, co przychodzą, mamy czasem niezły ubaw na moich zajęciach. No i największą satysfakcję dają mi studenci, którzy ciągle powracają, którzy dopytują się, kiedy mam kolejne lekcje i którzy mówią, że uwielbiają na nie przychodzić :)

No, prawie nie czuję się nauczycielem. Jest jedna grupa 16-latków... To jest dość ciężka ekipa do uczenia. Jest ich około 40, mają teraz 2-miesięczny kurs przed egzaminami, jest to stała grupa osób. Wśród nich jest grupka chłopaków, którzy dość głęboko mają to, co dzieje się w klasie. Poza tym grupa jest naprawdę głośna, ciężko wyciągnąć z nich odpowiedzi na moje pytania. No ale tutaj przydaje się doświadczenie z kursu przewodnickiego - sposób mówienia, umiejętność zwrócenia na siebie uwagi, uspokojenia ekipy (choćby jedynie na chwilę) itd. Większość z nich to naprawdę fajne dzieciaki, bardzo lubię zajęcia z nimi, choć jestem po nich absolutnie wykończona...

Wielu studentów na początku bardzo bało się ze mną rozmawiać, bo obcokrajowiec, bo może mnie nie zrozumieją, bo nie wiedzą, czego się spodziewać. Ale dość szybko poszła plota na całą szkołę, że jestem bardzo przyjazna i że używam prostego języka, więc teraz, jak przychodzę do Speaking Zone, to zawsze jest kilka grupek studentów, którzy spoglądają na mnie z nadzieją, że to właśnie do nich dołączę :) Staram się zazwyczaj rozmawiać z kimś nowym, ale oni zawsze zadają te same powtarzające się pytania - patrz wyżej - a tych mam już serdecznie dość. Mam swoich ulubionych studentów, a co! :P Choć bardziej nazwałabym ich swoimi kolegami, świetnie się razem czujemy, dyskutując, żartując itd. Bardzo rzadko przypomina to relację nauczyciel - student.

Przepływ informacji między studentami też jest niezły. Dużo między sobą o mnie mówią. Nie dalej jak dwa dni temu jedna studentka przepraszała mnie, że nie wiedziała o moich urodzinach (które były prawie 3 tygodnie temu), ale dowiedziała się o nich "dopiero" teraz... 

Ile by tu nie było problemów z ludźmi, kradzieżą, ograniczeniami itd. - to jednak doświadczenie ze studentami daje mi masę satysfakcji i to właśnie ich będę wspominać najmilej. 


środa, 21 marca 2012

Zmiany


Już od jakiegoś czasu wydawało mi się, że coś mi szybko pieniądze topnieją… W sobotę po powrocie z pracy ewidentnie było widać, że ktoś przeszukiwał moją szafę – ciuchy były przemieszane, bielizna przerzucona…, pieniądze, które tam były, zabrane. Nie było to pierwszy raz, poza tym pieniądze zginęły też bezpośrednio z mojego portfela, prawdopodobnie, gdy brałam prysznic.

Gdy Yaszi wróciła do domu, zapytałam ją, co powinnam z tym faktem zrobić. Ta zamiast ze mną porozmawiać poleciała do matki i generalnie rozpętało się małe piekiełko. Awantura trwała dwa dni. Ojciec oskarżył jedną z córek. I na tym historia się skończyła. To znaczy nikt nie wyjaśnił mi, co mogło się zdarzyć, nikt nie próbował dociec, kto mi szafę przeszukiwał i kto mógł wziąć pieniądze – choć przecież nikt  z zewnątrz zrobić tego nie mógł, więc lista osób jest mocno ograniczona. Od nikogo nie usłyszałam słowa: „Przepraszam”. Nie wspominając o zwrocie pieniędzy. Nic, najzupełniej nic. Problem został zignorowany, wszyscy przeszli nad tym do porządku dziennego.

Sytuacja jest dla mnie mocno niekomfortowa. Nie wiem, co mogło się zdarzyć, kto mógł tu zawinić. Wszyscy mówią, że poza Colombo jest niebezpiecznie – ale tak naprawdę najgorsze co mnie spotkało, zdarzyło się w domu. W końcu komu mam ufać, skoro nie ludziom, z którymi mieszkam? Obłęd.

W poniedziałek przyjeżdża dziewczyna z Austrii. Babka z biura powiedziała, że szukają dla nas obu mieszkania. Mimo że rodzinka nie traktuje mnie jakoś szczególnie źle, to jednak dosyć mam ich ciągłego wkraczania w moją prywatność czy codziennych awantur o chłopaka Pudzi (trzaskanie drzwiami, zamykanie się w pokoju – siłą rzeczy razem ze mną, dobijanie się matki do pokoju, żądania ode mnie, żebym drzwi otworzyła… Kurcze, brzmi to jak jakiś melodramat :))

Zobaczymy, co z tego wszystkiego wyjdzie.

fotki z plantacji herbaty

wtorek, 20 marca 2012

Jednodniowe wakacje

Jak już wczoraj wspomniałam - po raz pierwszy poczułam się tutaj jak na wakacjach. Zresztą trudno się dziwić, że wcześniej tak tego nie odbierałam - w końcu przyjechałam do pracy...

Tym niemniej całe popołudnie spędziłam w centrum Colombo. Towarzyszył mi  jeden z moich studentów, Rama :P Najpierw mieliśmy w planach zwiedzanie muzeum, gdzie mieliśmy przetrwać największy upał, ale okazało się, że muzeum zamknięte, bo w środku coś tam poważnego się wydarzyło. A więc - w miasto!

Najpierw Seema Malaka, świątynia buddyjska na wodzie, zafundowana przez muzułmanina, który chcąc zemścić się na współwierzących - opłacił świątynię buddyjską, której projekt wykonał Geoffrey Bawa, najsłynniejszy srilankański architekt XX w.


Następnie przeszliśmy do Gangaramaya – kolejnej świątyni buddyjskiej, jednej z najważniejszych świątyń w Colombo, powstałej w XIX w. Corocznie odbywa się tu rodzaj procesji z udziałem około 50 specjalnie dobieranych słoni. Jeden ze słoni trzymany jest na łańcuchu na podwórku. Ten miotał się mocno – raz, że gorąco, a dwa że mrówki po nim łaziły. Smutny widok…



Poza tym jest też tutaj rodzaj muzeum, choć ja bym bardziej nazwała to rupieciarnią. Znaleźć tu można zbiory porcelany, ciuchów, figurek, lamp, banknotów i monet (w tym i polskie stare 100 złotych!), starych zegarków, okularów, misek, talerzy, szklanek, biżuterii, statuetek Buddy (w tym najmniejsza na świecie, którą można obejrzeć za pomocą szkła powiększającego) i rozmaitych bóstw hinduskich, rzeźby i wyroby z kości słoniowej, zasłony, książki itp. itd…



Potem podjechaliśmy do Pettah, dzielnicy handlowej, gdzie każda ulica podporządkowana jest danej branży – ciuchy na jednej, elektronika na drugiej, jedzenie na kolejnej itd. Rama zabrał mnie do tamilskiej knajpy, gdzie okazało się, że jedzenie tamilskie wcale nie jest pikantne. Zjedliśmy thosai, rodzaj złożonego, cienkiego, dużego naleśnika z jakimś sosem. Do zapicia – sok cytrynowy. Makabrycznie słodki z mocnym posmakiem kwasku, szczerze mówiąc czegoś takiego jeszcze nie piłam.

W ogóle to Rama uparł się, że będzie za wszystko płacił. Głupio mi było, bo ani on mój chłopak ani jakiś bliski przyjaciel czy coś, ale jak uparłam się, że ja za coś tam zapłacę, to się obraził… Ot, taka gościnna kultura – nasze polskie „zastaw się, a postaw się” też jak widać tutaj funkcjonuje. Tym niemniej było to dla mnie mało komfortowe... Już mu zapowiedziałam, że następnym razem bawimy się na mój koszt :)

Poniżej jedna z dzielnic Pettah:


Rama zabrał mnie też na zakupy biżuteryjne do swojego przyjaciela – teoretycznie facet sprzedaje tylko w hurcie, ale dla mnie zrobił wyjątek i sprzedał mi kilka rzeczy za grosze niemal. Ot, jak dobrze mieć odpowiednie znajomości :)

Spacer zakończyliśmy w Galle Face, tuż nad oceanem, w najbardziej popularnym spacerowo miejscu w Colombo. Tłumy niesamowite, ale też nie ma się czemu dziwić. Tutaj w końcu poczułam te moje „wakacje” jednodniowe.



W międzyczasie zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę nie powinniśmy sami spacerować po Colombo. Chłopak i dziewczyna w ten sposób postrzegani są jako para. Już w pierwszym miejscu, do którego zawitaliśmy zapytano nas, kiedy bierzemy ślub - i w ten deseń były kolejne pytania. Jakoś nie bardzo ludziom przeszkadza, że byłaby z nas dość komiczna para, bo chłopak ciemny, ja jasny, on o głowę niższy, a ja dwa razy tęższa… :) Tym niemniej jeśli doszłoby do biura, że gdzieś tam widziano mnie ze studentem, to miałabym niezłe kłopoty. On zapewne też. Troszkę za późno sobie to uświadomiłam, a on nic na ten temat nie mówił, choć mógł mnie przynajmniej ostrzec.
No i jest jeszcze coś. Kultura srilańkańska jest bardzo restrykcyjna, jeśli chodzi o relacje damsko-męskie. Zazwyczaj poszukiwanie dziewczyny czy chłopaka trwa długo, bo to ma być ten jedyny/jedyna. Najprawdopodobniej więc byłam pierwszą dziewczyną, z którą Rama miał okazję spędzić popołudnie. I chyba dość mocno się tym przejął…  

Ale miło było spędzić ten dzień tak na luzie :)




poniedziałek, 19 marca 2012

Jak na wakacjach :)

Żeby nie zacząć znowu od marudzenia, to dzisiaj poczułam, że po wyjeździe naprawdę zatęsknię za Sri Lanką. Jakby źle nie było, to jednak doświadczenie tutaj jest wyjątkowe i myślę, że raczej niepowtarzalne. Dzisiaj poczułam się jak na najprawdziwszych wakacjach - słońce, palmy, zwiedzanie... I odezwał się mój zadawniony udar słoneczny.. :) W związku z czym szczegóły jutro, a teraz doi doi (nyny).

sobota, 17 marca 2012

Zadupia na końcu świata

Ja to też zawsze wybiorę sobie jakieś zadupie na końcu świata, gdzie nikt inny (czyt. normalny) raczej się nie wybierze. Najpierw była Rumunia. Abstrahując od mojej prawdziwej i najczulszej miłości do tego kraju - było to zadupie, gdzie innych obcokrajowców brak, więc nie było z kim jeździć po kraju, a problem ganiał  za problemem.

Teraz Sri Lanka.

Naprawdę wiele rzeczy jestem w stanie zrozumieć, wiele zachowań tolerować, wiele zwyczajów zaakceptować - nie przeszkadza mi jedzenie jedną ręką zamiast sztućcami, nie ingeruję w to, że zamiast papieru toaletowego używa się tu drugiej ręki (choć sama się do tego przekonać nie zdołam), nie próbuję zmieniać tego, że słodkie owoce zjadane są tu z solą i pieprzem, choć moje kubki smakowe absolutnie po tym wariują. To, że skończyłam takie a nie inne studia też o czymś świadczy.
Wszystko mogę zrozumieć, zaakceptować, na wiele mogę się zgodzić, ale w momencie, gdy ktoś uderza w moją niezależność, buciorami ładuje się w moją prywatność, w nosie albo i głębiej mając moją wolność ukochaną i możliwość decydowania o sobie samej - tego znieść jednak nie mogę.

Dzisiaj podczas rozmowy ze studentami doznałam nagłego olśnienia. Już wcześniej zewsząd dochodziły mnie różne sygnały, ale jakoś nie byłam w stanie poskładać ich w jedną całość. Aż do dzisiaj. Kluczowym słowem jest tu odpowiedzialność. Ale jest to odpowiedzialność rozumiana daleko głębiej niż to, co zwykle my przez to rozumiemy. Nieistotne, że skończyłeś 18, 25 czy 30 lat - nadal nie masz prawa opuszczać domu czy też robić czegoś bez oficjalnego pozwolenia. Dziewczyny mają jeszcze gorzej, bo do zamążpójścia są absolutnie zależne od rodziny, a potem - od męża. Nie mają tu nic do gadania. 
Pozwolenie należy otrzymać przede wszystkim od rodziców, ale również od najstarszej osoby z rodzeństwa na przykład. Bo oni wszyscy są za Ciebie odpowiedzialni. Za to co robisz, za to jak postrzegają Cię sąsiedzi, gdzie jesteś, co się z Tobą dzieje. 
Prywatność? A cóż to takiego?...

A co ma do tego moja sytuacja? Po pierwsze mieszkam u rodziny syngaleskiej. Cała rodzina czuje się za mnie odpowiedzialna. Bez ich zgody nie powinnam oddalać się od domu. Bez ich pozwolenia nie powinnam spotykać innych ludzi. Jeśli wracam do domu później niż 17.30 (o 17.00 teoretycznie kończę pracę), zaraz lecą pytania: a gdzie byłam, a z kim, a dlaczego tak późno.
Ale jest jeszcze biuro - tutaj też wszyscy czują się za mnie "odpowiedzialni". Wczoraj zadzwonił do mnie Michael - właściciel plantacji herbaty, na której byłam w zeszłym tygodniu. Akurat był w Colombo, więc z przyjaciółmi zaprosili mnie na kolację. Napisałam smsa do domu, że będę później, żeby się nie martwili. Po moim powrocie nikt ze mną  o tym nie rozmawiał, wydawało się, że wszystko w porządku. Aż do dzisiejszego wieczoru, gdy okazało się, że wszędzie huczało! Żeby było lepiej - dyskusje toczyły się i przez telefon i w bezpośredniej konwersacji - i to tuż przy mnie! Po syngalesku, więc zrozumieć nie mogłam, hipokryzja na całego.

Po pracy miałam poważną rozmowę z zastępczynią dyrektora szkoły. Czułam się jak na dywaniku. Jak się dowiedziała o tym, że wczoraj wieczorem z kimś się spotkałam - nie wiem. Ale 50 minut mówiła o tym, że zawsze muszę pytać o pozwolenie w każdej sytuacji; że przyszły do niej dwie studentki z pytaniem, czy mogą mnie zaprosić do siebie (dlaczego nie spytały mnie?!) - dostałam burę, że w takiej sytuacji też muszę ją pytać o pozwolenie (choć ja nawet nic o tym nie wiedziałam!); że nie mogę sama opuszczać Colombo (choć ostatnio mi na to pozwolili...); a jak powiedziałam, że na kolejny wypad (jutro wieczorem na 3 dni) jadę ze znajomym Yaszi - czyli bądź co bądź osobą znaną - powiedziała, że absolutnie nie ma mowy, bo to człowiek stąd i ufać mu nie mogę....... 
Po czym wzięła telefon i zadzwoniła do ludzi z AIESECu, że mają mi kogoś znaleźć do towarzystwa (!!). A w ogóle to najlepiej jakbym została w Colombo i nigdzie nie jechała. No i sytuacja idealna: dom - praca - dom - praca - dom - praca itd itp.

Ożesz... Ale byłam zła. Ok. Taką mają kulturę, takie mają zwyczaje, że czują się odpowiedzialni, że szkoła straci dobre imię, gdy coś mi się przydarzy. Do dzisiaj nie sądziłam, że siedzi we mnie choć skrawek europocentryzmu. Ale jednak coś z tego mam i to coś mocno się kłóci, krzyczy i wyje: 10 lat skończyłam dość dawno temu! I nie przyjechałam tutaj, żeby jak jakiś robot szamotać się pomiędzy domem a pracą. 
Powiedziałam, że rozumiem, że taką mają kulturę, ale poprosiłam, żeby zrozumiała też mnie - dla mnie jest to absolutnie nowa sytuacja, że ktokolwiek ingeruje tak dogłębnie w moją prywatność.

Nie wiem, jak sytuacja się rozwiąże. Zadzwoniłam do Michaela, przeprosiłam, że nie mogę z nim jechać. Zrozumiał - w końcu doskonale zna tutejsze zwyczaje. 

Żeby było jeszcze lepiej - jest jeszcze coś. Ale sprawa w toku, zobaczymy, jak potoczy się dalej.

A zadupia mają to do siebie, że problemy nawarstwiają się na każdym kroku. A może ja podświadomie wybieram takie miejsca, bo masochistką jestem?
Następnym razem wybiorę jakiś cywilizowany kraj. Choć, swoją drogą, boję się, że mogłoby być wtedy za nudno........


czwartek, 15 marca 2012

Maga paule - moja srilankańska rodzina


Gdy przyjechałam do Sri Lanki, 2-3 pierwsze dni miałam pomieszkiwać u rodziny Yaszi, potem mieli mnie przenieść gdzieś indziej. Ostatecznie zadecydowano, że zostaję tutaj na cały pobyt.

Ma to oczywiście swoje plusy i minusy. Największym plusem jest to, że mam szansę uczestniczyć w codziennym życiu tutejszych ludzi, dokładnie poznać ich styl życia, przyzwyczajenia, skosztować domowej kuchni itd. Minusem na pewno jest to, że nie mam tu ani chwili spokoju. Gdy wracam z LC, mama zaraz zagaduje, chce mnie uczyć syngaleskiego, telewizor głośno wyje albo  w ogóle zastaję kolejną awanturę o chłopaka Pudzi, który jest nieakceptowany przez jej rodziców – a więc krzyki, wszaski, płacz, rozpacz i trzaskanie drzwiami.

Amma (mama) – wszędzie jej pełno. Śmieje się dużo, żartuje dużo i... uwielbia dotykać moją białą skórę. Jest mi przy tym trochę nieswojo, zwłaszcza jeśli głaszcze moje białe (mimo że brudne, to i tak białe) stopy… :) Czasami jest irytująca, ale generalnie sympatyczna. Niemal codziennie – w zależności od kolorystyki mojego stroju – pożycza mi bransoletkę i/albo naszyjnik. Specjalnie dla mnie przygotowuje też jedzenie, które nie zawiera dużo chili, choć każda jej kolejna dla mnie potrawa jest coraz ostrzejsza. Coś mi się wydaje, że po przyjeździe do domu chili i curry na stałe zagoszczą w mojej kuchni.

Ot i mamma (rozłupując jeden z dziwniejszych owoców, który jest słodki, ale zajadają go z solą i pieprzem...):


Tatta (tata, a któż by inny) teoretycznie jest głową rodziny. Teoretycznie, bo prawie go nie widuję, w ogóle z nim nie rozmawiam, zupełnie jakby był gościem w tym domu. Ale to on ostatecznie zadecydował o tym, że Pudzia nie pojedzie ze mną na wycieczkę. No i bodajże podczas drugiego mojego wieczoru dał mi do przeczytania „Życie Buddy”.

Yaszi – dziewczyna, która pracuje na recepcji w LC. Jakiś czas spędziła na studiach w Rosji, musiała jednak je przerwać i wrócić, bo ojciec się rozchorował czy coś w tym stylu. W czasie pierwszych dwóch tygodni jej ulubioną rozrywką było przekazywanie mi telefonu, gdzie po drugiej stronie był jeden z jej znajomych oraz nakłanianie mnie, bym mówiła po syngalesku. Początkowo było to zabawne, a po którymś takim razie poczułam się, jakbym występowała w cyrku…  Yaszi bardzo dużo się śmieje, ale za to chyba jeszcze więcej kłamie… Obecnie boję się zadawać jej jakiekolwiek pytania, bo nie mam pewności, że jej odpowiedź pokrywa się z prawdą.

Pudzia – nieszczęśliwie zakochana w synu słynnego śpiewaka, który również gra w jej zespole, a dodatkowo jest DJem. Miałam szansę go poznać, gdy pojechałyśmy razem na plażę, gdzie przybył lekko pijany. Facet dość przystojny i słodki, ale raczej zgadzam się z rodzinką, że to nie facet dla niej… Tym niemniej Pudzia darzy mnie w rodzinie największą sympatią. I wzajemnie :)

Nitra – najmłodsza córka, nadal ma opory, żeby rozmawiać ze mną po angielsku, mimo że uczęszcza do międzynarodowej szkoły, gdzie zajęcia prowadzone są głównie w tym języku. Czasami mam wrażenie, że mnie obserwuje… Ot, jak na przykład właśnie teraz! Siedzę w pokoju, a ona niby weszła w drzwi, zbadała, czym się zajmuje i poszła. I tak czasami bywa co 10-20 minut.

Jeśli chodzi o warunki mieszkaniowe, to jednak standardy są tu zupełnie inne niż w Europie. Po wejściu do domu jest duży salon z telewizorem, połączony z aneksem kuchennym, dalej są dwa pokoje. W jednym pokoju śpi matka z ojcem i Nitrą, w drugim my trzy (prawdopodobnie ja zajęłam miejsce Nitry). W każdym pokoju znajduje się jedno łóżko, które dzielone jest przez jego mieszkańców (swoją drogą Yaszi uwielbia się rzucać nocami i nierzadko jestem mocno dociśnięta do ściany albo poobijana jej łokciami..). 


Poniżej nasza chałupa. Drugie drzwi prowadzą do kolejnego mieszkania innej rodzinki.



Z naszego pokoju jest jeszcze wejście do łazienki, gdzie jest prysznic (tzn. kurek zawieszony na wysokości około 2,5 metra, bez brodzika czy czegoś w tym rodzaju), zlew z niedziałającym kranem oraz toaleta z kolejnym kurkiem wodnym. Otóż, moi drodzy, w Azji nie używa się w zasadzie papieru toaletowego. A jeśli już to jedynie do wytarcia  mokrego tyłeczka, zaraz po tym jak się go myje własną rączką… Jest to bodaj jedyna rzecz, do której absolutnie nie jestem w stanie się tu przekonać…

Poniżej zdjęcie naszego łóżka, z podwieszoną siatką na komary. Na noc siatka jest rozkładana i zaczepiana o kanty łóżka, tak, że teoretycznie komary nie mają do nas dostępu. Teoretycznie, bo jak Yaszi się rozpycha, to ja chcąc nie chcąc dotykam siatki, a wtedy komarzyska wspaniałą ucztę mają...


W domu jest generalnie brudno, higiena raczej nie jest istotną kwestią. Ciepłej wody brak.

Widok z "salonu" na "kuchnię":


A! Zapomniałam jeszcze o dwóch mieszkańcach. Zarówno kuchnię, jak i łazienkę zamieszkują dwie jaszczurki…


środa, 14 marca 2012

Plantacja herbaty


W weekend teoretycznie mieliśmy jechać do Kandy, ponoć najpiękniejszego miejsca w Sri Lance. Nocleg był planowany u kolegi chłopaka Yaszi – w Kandy, jak mnie poinformowano. W zasadzie, to żadna z informacji, która została mi przekazana nie okazała się prawdziwa, choć tych informacji też niewiele mi przekazano…

Kolega, Michael, jest właścicielem plantacji herbaty, która znajduje się jakieś 20 km od Kandy (prawie godzina drogi, bo trza się nieźle wspinać pod górę). Położenie świetne, ale, rzecz jasna, nie było mowy o zwiedzeniu Kandy. Ale i tak się napaliłam, że skoro plantacja jest położona tak wysoko (ponoć ok. 1500 m npm), to może by tak po górach połazić… Ale! Okazało się, że ten wyjazd jest tak naprawdę spotkaniem starych dobrych kumpli i mimo, że byliśmy na plantacji herbaty, to jedyne co podawano do picia to alkohol i sok (sok do wódki, oczywiście). Więc następnego dnia chłopaki nie garnęły się do wspinaczki.

Butelka za butelką, całe szczęście, że nie przymuszali do picia. Ale przyznaję, że było dość zabawnie. Ludzie w Sri Lance uwielbiają się bawić. Noc zleciała nam na żartach, ich śpiewie (!!) i „graniu”, tudzież wybijaniu rytmu na czymkolwiek się dało, czyli na misce, stole, butelce, choć prawdziwy bęben też był. Śpiew naprawdę uświetnił imprezę :)

Następnego dnia około południa wybraliśmy się w głąb plantacji jakimś starym gruchotem. Naszym celem było małe jeziorko na rzece. Woda była zimna, ale i tak cieplejsza niż u nas latem :P

Potem poszliśmy na obiad do wujka Michaela, po czym wybrałam się na mały spacer wokoło.

Poniżej suszarka na ciuchy i mała świątynia hinduska:


Obszar plantacji jest ogromny. Ludzie, którzy tu pracują, również rozlokowani są na terenie plantacji. Nazwałabym ich leśnymi ludźmi – mimo, że rząd zapewnia im elektryczność, to nie ma kanalizacji, łazienek. Mycie i pranie odbywa się w rzece. Teoretycznie uczęszczanie do szkoły jest obowiązkowe, ale tutaj nie wszyscy się tym przejmują. Ot, zakątek zapomniany przez ludzi i świat. Zapewne przeważająca większość z nich po raz pierwszy widziała na własne oczy białego człowieka - co wnioskować można również z ich intensywnego wgapiania się we mnie...


Nikt jakoś nie miał ochotę na dłuższy spacer ze mną, więc wzięłam młodego przewodnika i poszliśmy z powrotem pieszo. Ekipa miała nas zgarnąć po drodze samochodem. Poniżej mój zmarznięty po wyjściu z wody przewodnik:

Na plantacji żyją w zasadzie jedynie Tamilowie, których religią jest hinduizm. Kobiety odróżniają się przede wszystkim malowanymi kropkami między brwiami oraz kolczykami w nosie. 

A po powrocie do domu koniecznie muszę popracować nad swoją fryzurą! Babcia poniżej jest moim idolem:


Tu podczas spaceru:


W nocy obchodzono święto jednego z bóstw hinduskich. Przez większą część nocy po okolicy paradował barwny i głośny korowód, w skład którego wchodziły platformy z ogromnymi przedstawieniami bóstwa ciągnięte przez samochody lub ciągniki. Cała impreza miała zakończyć się u Michaela na podwórku, jako że jest to dla nich najważniejsze miejsce, które umożliwia im egzystowanie. 
Niestety minęliśmy ich zanim tu dotarli, opuszczając już plantację ok. 3.30 w nocy.

Mimo zapewnień Yaszi, że w Colombo będziemy na czas, spóźniłam się do pracy prawie 3 godziny. 

Wnioski z weekendu - mimo wszystko wolę podróżować sama. Przynajmniej wiem, dokąd jadę, co będę robić, a wracając biorę pod uwagę fakt, że w poniedziałek wczesnym rańcem może być problem z dojazdem...

wtorek, 13 marca 2012

13 marca...

...co oznacza, że opuszczam Sri Lankę dokładnie za miesiąc. Pędzi ten czas.
Padam dziś z nóg. Relacja z weekendu - jutro. 

poniedziałek, 12 marca 2012

Sigiriya

Jeszcze wracając do zeszłej środy - Poya Day, czyli święto buddystyczne obchodzone co miesiąc przy pełni księżyca. Wspomina ono narodziny, oświecenie oraz odejście Buddy, a także jego późniejsze nawiedzenia Sri Lanki. Z tej okazji jest to dzień wolny od pracy.

Do Sigiriyi wybrałam się wczesnym rańcem, jeszcze zanim było gorąco i tłumnie. Sigiriya, podobnie jak i Dambulla, wpisana jest na listę UNESCO.


Po drodze zaszłam jeszcze do tutejszej cafe po śniadanie, a że nikt nie mówił tam po angielsku, to znowu przydał mi się podstawowy syngaleski: „Suba udesenak. Badegini. Miris neti, karuna kerela” – „Dzień dobry. Głodny. Bez ostrych przypraw poproszę.”  Zrobili tam ogromne oczy i chyba w pierwszej chwili nie skapnęli się, że powiedziałam coś po ichniejszemu. Potem zaczęli się śmiać i jakieś tam smakołyki mi pokazali. Zawsze powtarzam, że do przeżycia w innym kraju wystarczy trochę cierpliwości, trochę body language, czasem trochę tutejszego języka, trochę dystansu do samego siebie i braku obawy, że się trochę czasem  z Ciebie pośmieją – i problemu nie ma :P

Pierwsze co mogę powiedzieć o Sigiriyi – drogo… Jednak moja poznańska natura, w dodatku pomieszana z krakowskim nabytkiem, dała o sobie znać. Bilet kosztował 3600 rupii, czyli ok. 110 zł. Oczywiście bilety dla tutejszych są 4-krotnie tańsze…

Jako że to miejsce wybitnie turystyczne, to przegarnęła się cała masa turystów, w tym i grupa kilkunastu marudzących, że trzeba iść pod górę, Polaków. Jakoś nie bardzo miałam ochotę zdradzać im swoje korzenie :P


Miejsce to składa się z kilku sekcji: z Ogrodów Wodnych (tzn. ich pozostałości), Skalnych Ogrodów, Tarasów Ogrodowych, Lwiej Platformy i szczytu. Poniżej fotka zrobiona jeszcze na początku:


Sigirijskie Panienki, jedne z najważniejszych i najsłynniejszych malowideł w Sri Lance (V wiek):


Łapa lwa, którego można poznać w kształcie góry:


Górny taras, z ruinami Pałacu Królewskiego:


Po wyjściu z Sigiriyi, zwiedziłam jeszcze muzeum, a potem podjechałam tuk-tukiem do Pidurangala. Kierowca pokazał mi miejsce z ruinami i miejsce, gdzie mogłam zacząć wspinaczkę na drugą górę. Wzięłam od niego nr telefonu i umówiliśmy się, że po zejściu zawiezie mnie do miejsca, gdzie będę mogła złapać autobus do Colombo. Wtedy jeszcze nie spodziewałam się tego, co miało nastąpić… :)

Ruiny dawnego klasztoru:





Spokojnie obejrzałam i obfotografowałam ruiny, gdy przyszło dwóch chłopaków (jeden był mnichem). Coś się podejrzanie kręcili wokół, w końcu zapytali, co chcę zobaczyć w okolicy. Gdy usłyszeli, że chcę wspiąć się na górę, stanęli po obu moich stronach i koniecznie chcieli mnie eskortować do świątyni, gdzie mogłabym nabyć bilet na wejście na górę – a przepraszam! gdzie mogłabym złożyć dotację, oczywiście dobrowolną w wysokości 250 rupii. Moje tłumaczenia, że ja nie do świątyni chcę, ale na górę, i że pokazano mi tą ścieżkę, a nie inną przez klasztor – zostały skitowane kolejnymi naleganiami i głupimi uśmieszkami. Ależ byłam zła! Tylko dlatego, że jestem obcokrajowcem wszędzie muszę płacić.

Przy wejściu poprzekomarzałam się jeszcze z nimi odnośnie „biletu-dotacji”, w końcu wyciągnęłam 1000 rupii, a oni zgłupieli. Powiedziałam, że nie mam drobniejszych pieniędzy, że za te pieniądze muszę jeszcze wrócić tego samego dnia do Colombo. Wzięli to za żart – w końcu jestem obcokrajowcem, więc jestem bogata… Wszystko było pół żartem pół serio i dość się przy tym wzajemnym przekomarzaniu naśmialiśmy :) Muszę przyznać, że poczucie humoru, to jednak jest to, co uwielbiam u tutejszych :)

Moich dwóch przewodników towarzyszyło mi przez całą drogę. Po angielsku ledwie parę słów umieli powiedzieć, ale dogadaliśmy się w Sringlisz (Sri Lankański + English). Było trochę wspinania się zanim doszliśmy na szczyt. 



Tam Chandu pokazał mi swój nocny domek, zapraszając przy okazji na spędzenie nocy w dżungli… Dobrze dogadywałam się jednak z chłopakami, znowu nieźle się pośmialiśmy :) A jako, że ponownie usłyszałam, że nie jestem typowym turystą, to zaproponowali mi Jungle Training (szkolenie w dżungli). I w to mi graj ;P Takiego przedzierania się przez krzaczory, to dawno nie miałam. Po drodze chłopaki zgubili oczywiście drogę… potem coś latającego użarło mnie w palec u ręki i opuchlizna nie schodziła przez parę dobrych godzin… nabawiłam się też kilku nowych siniaków i zadrapań… ale było fajnie :D

Jak zeszliśmy, to zaprosili mnie na obiad do klasztoru. Full wypas, All inclusive – prysznic, toaleta, jedzenie – bufet.


Potem była mała lekcja syngaleskiego, po czym odwołałam swojego kierowcę i jeden z nich razem z Chandu odwiózł mnie tuk-tukiem (za opłatą) do pobliskiego miasta na autobus do Colombo.

A autobus do Colombo był klimatyzowany naturalnie poprzez otwarte drzwi, trzęsło nim niesamowicie, nie było więc mowy o drzemce, tym bardziej, że wypuszczenie plecaka z objęć groziło jego niespodziewanym opuszczeniem autobusu przez te nieszczęsne drzwi właśnie. I tak wytrzęsło mną 5 godzin...

Przed wyjazdem wszyscy mi mówili, że to niebezpiecznie podróżować samej w głąb Sri Lanki... Bzdura! W Sigiriyi spotkałam przynajmniej dwie w pojedynkę podróżujące białe kobiety - co oznacza, że nie jestem jedyna. Poza tym to, co było najbardziej niebezpieczne w ciągu tych dwóch dni, to bieganie za autobusami w Colombo. Ludzie na przystanku mieli ze mnie niezły ubaw. Dwa autobusy mi uciekły,zanim dałam radę wskoczyć (tak - wskoczyć!) do jadącego już trzeciego autobusu, po czym stałam przez jakiś czas w otwartych drzwiach, bo w środku był niezły tłum.


Link do fotek z Sigiriyi:

https://plus.google.com/photos/114482896135643526362/albums/5718947089162151937