Ano, żywa, cała i zdrowa :)
Pudzia nie dostała niestety pozwolenia od ojca
na podróżowanie ze mną, więc ostatecznie wybrałam się sama. Wbrew temu, co
większość osób mówiła – niebezpiecznie nie było. Czyli policjant jednak miał
rację. Tak naprawdę najbardziej niebezpieczną rzeczą, która mnie spotkała, to
ganianie za autobusami już po powrocie do Colombo. Dwa mi zwiały, mimo że
machałam za nimi jak głupia, za to wszyscy na przystanku mieli ze mnie niezły
ubaw… W końcu wskoczyłam (dosłownie – wskoczyłam) do jadącego autobusu, który
był na tyle przepełniony, że jeszcze dłuższą chwilę stałam w otwartych drzwiach
(drzwi w autobusach są cały czas otwarte – w końcu to naturalna klimatyzacja).
Nie mam teraz czasu, żeby jakoś ze szczegółami
opisać te dwa dni – a działo się sporo :) Począwszy od wyjścia z domu i
dostanie się na dworzec (jeszcze w Colombo!), poprzez moje pierwsze zmarznięcie
w Sri Lance, wspinanie się na 4 góry (niewysokie, ale z niezłym kątem :P),
konszachty z miejscowymi przewodnikami, spędzenie niemal połowy dnia z rodzinką
żyjącą w dżungli, klęczenie dzieci u moich stóp po modlitwie, posiłek z
mnichami w klasztorze przy świątyni buddyjskiej, „jungle training” :P,
ukąszenie przez coś niezidentyfikowanego, dzięki czemu mój palec przypominał
parówkę przez kilka godzin, 5-godzinną podróż rozklekotanym i trzęsącym się
autobusem tuż przy otwartych drzwiach, aż na pogoni za autobusami w Colombo (i
podróż jednym z nich) skończywszy… Co niektóre rzeczy, oczywiście, wymieniając
:)
Fotki i szczegóły – następnym razem. (Trza się
jakoś do zajęć przygotować :/)
A to tak na początek:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz