Jak już wczoraj wspomniałam - po raz pierwszy poczułam się tutaj jak na wakacjach. Zresztą trudno się dziwić, że wcześniej tak tego nie odbierałam - w końcu przyjechałam do pracy...
Tym niemniej całe popołudnie spędziłam w centrum Colombo. Towarzyszył mi jeden z moich studentów, Rama :P Najpierw mieliśmy w planach zwiedzanie muzeum, gdzie mieliśmy przetrwać największy upał, ale okazało się, że muzeum zamknięte, bo w środku coś tam poważnego się wydarzyło. A więc - w miasto!
Najpierw Seema Malaka, świątynia buddyjska na wodzie, zafundowana przez muzułmanina, który chcąc zemścić się na współwierzących - opłacił świątynię buddyjską, której projekt wykonał Geoffrey Bawa, najsłynniejszy srilankański architekt XX w.
Następnie przeszliśmy do Gangaramaya – kolejnej świątyni buddyjskiej,
jednej z najważniejszych świątyń w Colombo, powstałej w XIX w. Corocznie odbywa
się tu rodzaj procesji z udziałem około 50 specjalnie dobieranych słoni. Jeden
ze słoni trzymany jest na łańcuchu na podwórku. Ten miotał się mocno – raz, że
gorąco, a dwa że mrówki po nim łaziły. Smutny widok…
Poza tym jest też tutaj rodzaj muzeum, choć ja bym bardziej
nazwała to rupieciarnią. Znaleźć tu można zbiory porcelany, ciuchów, figurek,
lamp, banknotów i monet (w tym i polskie stare 100 złotych!), starych zegarków,
okularów, misek, talerzy, szklanek, biżuterii, statuetek Buddy (w tym
najmniejsza na świecie, którą można obejrzeć za pomocą szkła powiększającego) i
rozmaitych bóstw hinduskich, rzeźby i wyroby z kości słoniowej, zasłony,
książki itp. itd…
Potem podjechaliśmy do Pettah, dzielnicy handlowej, gdzie
każda ulica podporządkowana jest danej branży – ciuchy na jednej, elektronika
na drugiej, jedzenie na kolejnej itd. Rama zabrał mnie do tamilskiej knajpy,
gdzie okazało się, że jedzenie tamilskie wcale nie jest pikantne. Zjedliśmy
thosai, rodzaj złożonego, cienkiego, dużego naleśnika z jakimś sosem. Do
zapicia – sok cytrynowy. Makabrycznie słodki z mocnym posmakiem kwasku,
szczerze mówiąc czegoś takiego jeszcze nie piłam.
W ogóle to Rama uparł się, że będzie za wszystko płacił.
Głupio mi było, bo ani on mój chłopak ani jakiś bliski przyjaciel czy coś, ale
jak uparłam się, że ja za coś tam zapłacę, to się obraził… Ot, taka gościnna
kultura – nasze polskie „zastaw się, a postaw się” też jak widać tutaj
funkcjonuje. Tym niemniej było to dla mnie mało komfortowe... Już mu zapowiedziałam, że następnym razem bawimy się na mój koszt :)
Poniżej jedna z dzielnic Pettah:
Rama zabrał mnie też na zakupy biżuteryjne do swojego przyjaciela
– teoretycznie facet sprzedaje tylko w hurcie, ale dla mnie zrobił wyjątek i
sprzedał mi kilka rzeczy za grosze niemal. Ot, jak dobrze mieć odpowiednie
znajomości :)
Spacer zakończyliśmy w Galle Face, tuż nad oceanem, w
najbardziej popularnym spacerowo miejscu w Colombo. Tłumy niesamowite, ale też
nie ma się czemu dziwić. Tutaj w końcu poczułam te moje „wakacje” jednodniowe.
W międzyczasie zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę nie
powinniśmy sami spacerować po Colombo. Chłopak i dziewczyna w ten sposób
postrzegani są jako para. Już w pierwszym miejscu, do którego zawitaliśmy
zapytano nas, kiedy bierzemy ślub - i w ten deseń były kolejne pytania. Jakoś
nie bardzo ludziom przeszkadza, że byłaby z nas dość komiczna para, bo chłopak
ciemny, ja jasny, on o głowę niższy, a ja dwa razy tęższa… :) Tym niemniej
jeśli doszłoby do biura, że gdzieś tam widziano mnie ze studentem, to miałabym
niezłe kłopoty. On zapewne też. Troszkę za późno sobie to uświadomiłam, a on
nic na ten temat nie mówił, choć mógł mnie przynajmniej ostrzec.
No i jest jeszcze coś. Kultura
srilańkańska jest bardzo restrykcyjna, jeśli chodzi o relacje damsko-męskie.
Zazwyczaj poszukiwanie dziewczyny czy chłopaka trwa długo, bo to ma być ten
jedyny/jedyna. Najprawdopodobniej więc byłam pierwszą dziewczyną, z którą Rama
miał okazję spędzić popołudnie. I chyba dość mocno się tym przejął…
Ale miło było spędzić ten dzień tak na luzie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz