6 marca pobudka o 4 rano. Pudzia nie dostała pozwolenia od
ojca, żeby jechać ze mną, więc ostatecznie wybrałam się sama. Wychodząc z domu
o 4.30, przebiegło mi przez myśl: „No Ryha, sprawdzimy teraz, ile masz
szczęścia.” :)
Było jeszcze ciemno, co mimo wszystko było dodatkowym
utrudnieniem. Dozorca jakiegoś budynku pokazał mi przystanek i poczekał, aż
autobus mnie zabierze. Po opuszczeniu autobusu zaraz znalazł się jakiś chłopak,
który zaprowadził mnie na właściwy dworzec autobusowy (w Colombo są bodajże 4
dworce autobusowe, wszystkie w tej samej dzielnicy; każdy dworzec przeznaczony
jest na wyjazd w innym kierunku świata).
Wybrałam prywatnego busa, bo stojący obok rozklekotany
gruchot niezbyt wzbudzał moje zaufanie (choć takim właśnie wracałam). W busie
klimatyzacja, że hej - i to był pierwszy raz, kiedy nie dosyć, że wreszcie
wyschłam, to jeszcze zmarzłam. Cena za przebycie 150 km prywatnym busem – 10 zł
(zwykłym autobusem – 5 zł). Według mapy między Colombo a Dambullą jest 150 km, ale
drogę przemierzyliśmy w ok. 4 godziny, objeżdżając chyba wszelkie możliwe
miejscowości dookoła, przy okazji przekraczając wszelkie limity prędkości...
W Dambulli podjechał po mnie ojciec Poo – jednego z
chłopaków, którzy odbierali mnie z lotniska. W jego pensjonacie miałam zostać
na noc. 1500 rupii – ok. 45 zł za pokój w mocno średnich warunkach, bez
klimatyzacji, z wiatrakiem pod sufitem, siatką przeciw komarom nad łóżkiem,
własną łazienką z zimną wodą (nie nowość, poza tym innej nie trzeba) + śniadanie
i kolacja. Do przeżycia.
W Dambulli są dwie główne atrakcje – Golden Temple (Złota
Świątynia) i szereg świątyń wydrążonych w skale.
Złota Świątynia jest nieco kiczowata, ale mimo wszystko robi wrażenie swoim ogromem:
Caves Tamples – świątynie wydrążone w skale. Jest ich tutaj
5, najstarsze pochodzą z II-I wieku pne! Większość postaci Buddy wydrążona jest
w jednym kawałku skały, łącznie z tymi kilkunastometrowymi, jak te poniżej:
Sufity i ściany pokryte są też starymi malowidłami (ponoć są to freski, choć jakoś nie do końca jestem w stanie uwierzyć, że jest to ta sama technika wykonywania malowideł... W końcu z Europy do Sri Lanki dość daleko, a w II wieku pne raczej większych kontaktów być nie mogło.)
W każdej świątyni masa postaci Buddy: Budda medytujący, Budda odpoczywający, Budda błogosławiący itd itp (pierwsze skojarzenie z naszymi przedstawieniami Chrystusa: Chrystus Pantokrator, Chrystus Frasobliwy, Chrystus itd).
No i małpki :) Ta chyba nie bardzo miała ochotę na pozowanie.
Mój (dość mierny jeszcze) syngaleski pomógł mi nieraz w
ciągu całej podróży. W drodze do Cave Temples spotkałam faceta, który
sprzedawał, jak to powiedział (po polsku!) „sekretne pudełka”. Jak tylko
usłyszał, że coś tam mruczę po syngalesku, a w dodatku robię za nauczyciela w
Colombo, to stwierdził, że nie jestem turystą, że pomagam jego ojczyźnie, więc
on czuje się też zobowiązany, żeby pomóc mi!
Szczerze mówiąc, niezbyt ufałam gościowi na początku. Świątynie
były na wzgórzu, więc dłuższą chwilę trzeba było poświęcić, żeby tam dojść, no
i w okolicy kręciła się cała masa domniemanych przewodników, którzy zaprowadzą,
opowiedzą itd, oczywiście za sowitym wynagrodzeniem. Od razu poinformowałam więc mojego „towarzysza”, że nie będę w
stanie opłacić jego przewodnikowania. Ten stwierdził, że wcale niczego ode mnie
nie oczekuje, że jest dobrym człowiekiem, że chce mi pomóc, bo ja uczę
srilankańskie dzieci… Cóż, nieufnie, ale przystałam na jego towarzystwo, w każdej chwili i tak mogłam się z tego wycofać.
W ostatniej ze świątyń poprosił swojego znajomego przy
wejściu, by mnie pobłogosławił. Ten zawiązał na mojej ręce kilka białych nitek
i razem odmówili jakąś krótką modlitwę chyba. Opłaty nie chcieli.
Po wyjściu ze świątyń „mój przewodnik” zapytał czy
chciałabym pójść w miejsce, gdzie niewielu turystów zachodzi, czyli na sam szczyt granitowej skały, która tworzy tą górę. Nie
bardzo chciało mi się wierzyć, w to, że doznam zaszczytu pójścia gdzieś, gdzie
inni nie chodzą, poza tym jako że poszlibyśmy gdzieś tam sami, to rozsądek też coś tam mi podszeptywał… Ale ciekawość
jednak zwyciężyła :P Poza tym jak taki niski i cherlawy facet mógłby być mi
groźny!
Przeleźliśmy więc przez drut kolczasty… i wspięliśmy się na
szczyt. A tam – jaki widok! Szkoda tylko, że widoczność nie była jakaś
szczególna.
Tutaj na szczycie, ten 44-letni mężczyzna, który ukończył
zaledwie podstawówkę, powiedział coś niesamowicie istotnego. Zaczął opowiadać o
naturze, o ludzkości, o naszym przeznaczeniu, o różnicy między dobrem a złem, o
tym, jak wielu ludzi gubi się w pogoni za pieniądzem, a jak niewielu potrafi
cieszyć się przyrodą, scalić się z nią, rozmawiać z księżycem, medytować… To, o
czym mówił naprawdę dotknęło mnie dość głęboko. Buddyzm nie jest dla niego
religią, lecz filozofią, sposobem na życie. Medytacja wprowadza go w stan
harmonii ze światem i pozwala czuć się człowiekiem szczęśliwym i spełnionym…
Przyznaję, że słuchałam go z szeroko otwartymi oczyma i szybko bijącym sercem. Być może też dlatego, że na tą rozmowę trafiło w dość szczególnym i, powiedzmy, trudnym dla mnie z wielu względów okresie.
Zapytałam czy
tej medytacji można się nauczyć, na co on odpowiedział, że moja podróż jest w zasadzie medytacją. Fakt, że podróżuję sama, że uwielbiam być na łonie natury, że
potrafię zatrzymać się gdzieś i patrzeć na świat z zachwytem – to jest moją
medytacją.
Co mnie wtedy uderzyło – to kontrast. Cały jego wywód na
temat harmonii, przyrody, dobra i zła, stojący w sprzeczności z hałasem
dobiegającym z dróg i miasta u stóp góry…
Tych kontrastów jest w Sri Lance cała masa. Pewnie jeszcze nieraz będzie okazja o nich napisać.
Tu mój przewodnik:
A tu ja po przebrnięciu przez wodę, która widnieje w tle zdjęcia... (jeszcze mam mokre spodnie :P):
Potem Senaka zaprosił mnie do swojego domu na lunch, gdzie poznałam
jego rodzinkę. Wieczorem z kolei wybraliśmy się na drugą pobliską górę, by
zobaczyć zachód słońca.
Po zejściu z góry zostałam jeszcze zaproszona na kolację u
niego w domu. W międzyczasie czworo dzieciaków uklękło przed wizerunkiem Buddy
i razem odmówiło modlitwę. Po jej zakończeniu dzieciaki uklękły przed
dziadkiem, pochyliły głowy, a dziadek położył dłoń na głowie każdego z nich.
Potem podeszły do mnie (!!!) i zrobiły to samo (!!!). Absolutnie nie
wiedziałam, jak powinnam się zachować. Teraz już wiem, że położenie dłoni na
ich głowach było formą błogosławieństwa i sama również powinnam to uczynić. Dobrze
wiedzieć na przyszłość…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz