Ja to też zawsze wybiorę sobie jakieś zadupie na końcu świata, gdzie nikt inny (czyt. normalny) raczej się nie wybierze. Najpierw była Rumunia. Abstrahując od mojej prawdziwej i najczulszej miłości do tego kraju - było to zadupie, gdzie innych obcokrajowców brak, więc nie było z kim jeździć po kraju, a problem ganiał za problemem.
Teraz Sri Lanka.
Naprawdę wiele rzeczy jestem w stanie zrozumieć, wiele zachowań tolerować, wiele zwyczajów zaakceptować - nie przeszkadza mi jedzenie jedną ręką zamiast sztućcami, nie ingeruję w to, że zamiast papieru toaletowego używa się tu drugiej ręki (choć sama się do tego przekonać nie zdołam), nie próbuję zmieniać tego, że słodkie owoce zjadane są tu z solą i pieprzem, choć moje kubki smakowe absolutnie po tym wariują. To, że skończyłam takie a nie inne studia też o czymś świadczy.
Wszystko mogę zrozumieć, zaakceptować, na wiele mogę się zgodzić, ale w momencie, gdy ktoś uderza w moją niezależność, buciorami ładuje się w moją prywatność, w nosie albo i głębiej mając moją wolność ukochaną i możliwość decydowania o sobie samej - tego znieść jednak nie mogę.
Dzisiaj podczas rozmowy ze studentami doznałam nagłego olśnienia. Już wcześniej zewsząd dochodziły mnie różne sygnały, ale jakoś nie byłam w stanie poskładać ich w jedną całość. Aż do dzisiaj. Kluczowym słowem jest tu odpowiedzialność. Ale jest to odpowiedzialność rozumiana daleko głębiej niż to, co zwykle my przez to rozumiemy. Nieistotne, że skończyłeś 18, 25 czy 30 lat - nadal nie masz prawa opuszczać domu czy też robić czegoś bez oficjalnego pozwolenia. Dziewczyny mają jeszcze gorzej, bo do zamążpójścia są absolutnie zależne od rodziny, a potem - od męża. Nie mają tu nic do gadania.
Pozwolenie należy otrzymać przede wszystkim od rodziców, ale również od najstarszej osoby z rodzeństwa na przykład. Bo oni wszyscy są za Ciebie odpowiedzialni. Za to co robisz, za to jak postrzegają Cię sąsiedzi, gdzie jesteś, co się z Tobą dzieje.
Prywatność? A cóż to takiego?...
A co ma do tego moja sytuacja? Po pierwsze mieszkam u rodziny syngaleskiej. Cała rodzina czuje się za mnie odpowiedzialna. Bez ich zgody nie powinnam oddalać się od domu. Bez ich pozwolenia nie powinnam spotykać innych ludzi. Jeśli wracam do domu później niż 17.30 (o 17.00 teoretycznie kończę pracę), zaraz lecą pytania: a gdzie byłam, a z kim, a dlaczego tak późno.
Ale jest jeszcze biuro - tutaj też wszyscy czują się za mnie "odpowiedzialni". Wczoraj zadzwonił do mnie Michael - właściciel plantacji herbaty, na której byłam w zeszłym tygodniu. Akurat był w Colombo, więc z przyjaciółmi zaprosili mnie na kolację. Napisałam smsa do domu, że będę później, żeby się nie martwili. Po moim powrocie nikt ze mną o tym nie rozmawiał, wydawało się, że wszystko w porządku. Aż do dzisiejszego wieczoru, gdy okazało się, że wszędzie huczało! Żeby było lepiej - dyskusje toczyły się i przez telefon i w bezpośredniej konwersacji - i to tuż przy mnie! Po syngalesku, więc zrozumieć nie mogłam, hipokryzja na całego.
Po pracy miałam poważną rozmowę z zastępczynią dyrektora szkoły. Czułam się jak na dywaniku. Jak się dowiedziała o tym, że wczoraj wieczorem z kimś się spotkałam - nie wiem. Ale 50 minut mówiła o tym, że zawsze muszę pytać o pozwolenie w każdej sytuacji; że przyszły do niej dwie studentki z pytaniem, czy mogą mnie zaprosić do siebie (dlaczego nie spytały mnie?!) - dostałam burę, że w takiej sytuacji też muszę ją pytać o pozwolenie (choć ja nawet nic o tym nie wiedziałam!); że nie mogę sama opuszczać Colombo (choć ostatnio mi na to pozwolili...); a jak powiedziałam, że na kolejny wypad (jutro wieczorem na 3 dni) jadę ze znajomym Yaszi - czyli bądź co bądź osobą znaną - powiedziała, że absolutnie nie ma mowy, bo to człowiek stąd i ufać mu nie mogę.......
Po czym wzięła telefon i zadzwoniła do ludzi z AIESECu, że mają mi kogoś znaleźć do towarzystwa (!!). A w ogóle to najlepiej jakbym została w Colombo i nigdzie nie jechała. No i sytuacja idealna: dom - praca - dom - praca - dom - praca itd itp.
Ożesz... Ale byłam zła. Ok. Taką mają kulturę, takie mają zwyczaje, że czują się odpowiedzialni, że szkoła straci dobre imię, gdy coś mi się przydarzy. Do dzisiaj nie sądziłam, że siedzi we mnie choć skrawek europocentryzmu. Ale jednak coś z tego mam i to coś mocno się kłóci, krzyczy i wyje: 10 lat skończyłam dość dawno temu! I nie przyjechałam tutaj, żeby jak jakiś robot szamotać się pomiędzy domem a pracą.
Powiedziałam, że rozumiem, że taką mają kulturę, ale poprosiłam, żeby zrozumiała też mnie - dla mnie jest to absolutnie nowa sytuacja, że ktokolwiek ingeruje tak dogłębnie w moją prywatność.
Nie wiem, jak sytuacja się rozwiąże. Zadzwoniłam do Michaela, przeprosiłam, że nie mogę z nim jechać. Zrozumiał - w końcu doskonale zna tutejsze zwyczaje.
Żeby było jeszcze lepiej - jest jeszcze coś. Ale sprawa w toku, zobaczymy, jak potoczy się dalej.
A zadupia mają to do siebie, że problemy nawarstwiają się na każdym kroku. A może ja podświadomie wybieram takie miejsca, bo masochistką jestem?
Następnym razem wybiorę jakiś cywilizowany kraj. Choć, swoją drogą, boję się, że mogłoby być wtedy za nudno........
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz