poniedziałek, 12 marca 2012

Sigiriya

Jeszcze wracając do zeszłej środy - Poya Day, czyli święto buddystyczne obchodzone co miesiąc przy pełni księżyca. Wspomina ono narodziny, oświecenie oraz odejście Buddy, a także jego późniejsze nawiedzenia Sri Lanki. Z tej okazji jest to dzień wolny od pracy.

Do Sigiriyi wybrałam się wczesnym rańcem, jeszcze zanim było gorąco i tłumnie. Sigiriya, podobnie jak i Dambulla, wpisana jest na listę UNESCO.


Po drodze zaszłam jeszcze do tutejszej cafe po śniadanie, a że nikt nie mówił tam po angielsku, to znowu przydał mi się podstawowy syngaleski: „Suba udesenak. Badegini. Miris neti, karuna kerela” – „Dzień dobry. Głodny. Bez ostrych przypraw poproszę.”  Zrobili tam ogromne oczy i chyba w pierwszej chwili nie skapnęli się, że powiedziałam coś po ichniejszemu. Potem zaczęli się śmiać i jakieś tam smakołyki mi pokazali. Zawsze powtarzam, że do przeżycia w innym kraju wystarczy trochę cierpliwości, trochę body language, czasem trochę tutejszego języka, trochę dystansu do samego siebie i braku obawy, że się trochę czasem  z Ciebie pośmieją – i problemu nie ma :P

Pierwsze co mogę powiedzieć o Sigiriyi – drogo… Jednak moja poznańska natura, w dodatku pomieszana z krakowskim nabytkiem, dała o sobie znać. Bilet kosztował 3600 rupii, czyli ok. 110 zł. Oczywiście bilety dla tutejszych są 4-krotnie tańsze…

Jako że to miejsce wybitnie turystyczne, to przegarnęła się cała masa turystów, w tym i grupa kilkunastu marudzących, że trzeba iść pod górę, Polaków. Jakoś nie bardzo miałam ochotę zdradzać im swoje korzenie :P


Miejsce to składa się z kilku sekcji: z Ogrodów Wodnych (tzn. ich pozostałości), Skalnych Ogrodów, Tarasów Ogrodowych, Lwiej Platformy i szczytu. Poniżej fotka zrobiona jeszcze na początku:


Sigirijskie Panienki, jedne z najważniejszych i najsłynniejszych malowideł w Sri Lance (V wiek):


Łapa lwa, którego można poznać w kształcie góry:


Górny taras, z ruinami Pałacu Królewskiego:


Po wyjściu z Sigiriyi, zwiedziłam jeszcze muzeum, a potem podjechałam tuk-tukiem do Pidurangala. Kierowca pokazał mi miejsce z ruinami i miejsce, gdzie mogłam zacząć wspinaczkę na drugą górę. Wzięłam od niego nr telefonu i umówiliśmy się, że po zejściu zawiezie mnie do miejsca, gdzie będę mogła złapać autobus do Colombo. Wtedy jeszcze nie spodziewałam się tego, co miało nastąpić… :)

Ruiny dawnego klasztoru:





Spokojnie obejrzałam i obfotografowałam ruiny, gdy przyszło dwóch chłopaków (jeden był mnichem). Coś się podejrzanie kręcili wokół, w końcu zapytali, co chcę zobaczyć w okolicy. Gdy usłyszeli, że chcę wspiąć się na górę, stanęli po obu moich stronach i koniecznie chcieli mnie eskortować do świątyni, gdzie mogłabym nabyć bilet na wejście na górę – a przepraszam! gdzie mogłabym złożyć dotację, oczywiście dobrowolną w wysokości 250 rupii. Moje tłumaczenia, że ja nie do świątyni chcę, ale na górę, i że pokazano mi tą ścieżkę, a nie inną przez klasztor – zostały skitowane kolejnymi naleganiami i głupimi uśmieszkami. Ależ byłam zła! Tylko dlatego, że jestem obcokrajowcem wszędzie muszę płacić.

Przy wejściu poprzekomarzałam się jeszcze z nimi odnośnie „biletu-dotacji”, w końcu wyciągnęłam 1000 rupii, a oni zgłupieli. Powiedziałam, że nie mam drobniejszych pieniędzy, że za te pieniądze muszę jeszcze wrócić tego samego dnia do Colombo. Wzięli to za żart – w końcu jestem obcokrajowcem, więc jestem bogata… Wszystko było pół żartem pół serio i dość się przy tym wzajemnym przekomarzaniu naśmialiśmy :) Muszę przyznać, że poczucie humoru, to jednak jest to, co uwielbiam u tutejszych :)

Moich dwóch przewodników towarzyszyło mi przez całą drogę. Po angielsku ledwie parę słów umieli powiedzieć, ale dogadaliśmy się w Sringlisz (Sri Lankański + English). Było trochę wspinania się zanim doszliśmy na szczyt. 



Tam Chandu pokazał mi swój nocny domek, zapraszając przy okazji na spędzenie nocy w dżungli… Dobrze dogadywałam się jednak z chłopakami, znowu nieźle się pośmialiśmy :) A jako, że ponownie usłyszałam, że nie jestem typowym turystą, to zaproponowali mi Jungle Training (szkolenie w dżungli). I w to mi graj ;P Takiego przedzierania się przez krzaczory, to dawno nie miałam. Po drodze chłopaki zgubili oczywiście drogę… potem coś latającego użarło mnie w palec u ręki i opuchlizna nie schodziła przez parę dobrych godzin… nabawiłam się też kilku nowych siniaków i zadrapań… ale było fajnie :D

Jak zeszliśmy, to zaprosili mnie na obiad do klasztoru. Full wypas, All inclusive – prysznic, toaleta, jedzenie – bufet.


Potem była mała lekcja syngaleskiego, po czym odwołałam swojego kierowcę i jeden z nich razem z Chandu odwiózł mnie tuk-tukiem (za opłatą) do pobliskiego miasta na autobus do Colombo.

A autobus do Colombo był klimatyzowany naturalnie poprzez otwarte drzwi, trzęsło nim niesamowicie, nie było więc mowy o drzemce, tym bardziej, że wypuszczenie plecaka z objęć groziło jego niespodziewanym opuszczeniem autobusu przez te nieszczęsne drzwi właśnie. I tak wytrzęsło mną 5 godzin...

Przed wyjazdem wszyscy mi mówili, że to niebezpiecznie podróżować samej w głąb Sri Lanki... Bzdura! W Sigiriyi spotkałam przynajmniej dwie w pojedynkę podróżujące białe kobiety - co oznacza, że nie jestem jedyna. Poza tym to, co było najbardziej niebezpieczne w ciągu tych dwóch dni, to bieganie za autobusami w Colombo. Ludzie na przystanku mieli ze mnie niezły ubaw. Dwa autobusy mi uciekły,zanim dałam radę wskoczyć (tak - wskoczyć!) do jadącego już trzeciego autobusu, po czym stałam przez jakiś czas w otwartych drzwiach, bo w środku był niezły tłum.


Link do fotek z Sigiriyi:

https://plus.google.com/photos/114482896135643526362/albums/5718947089162151937


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz